STUDENCKA WYPRAWA  ROWEROWA
"ALPY '96
"

 

1. "Wir haben problemen"
2. Wzdłuż Dunaju
3. Wreszcie Alpy
4. Cel
5. Powrót
6. Kontakt
7. Mapa

1. "Wir haben problemen"

      Przygotowania były długie i ciężkie - problemy ze wszystkim: a to nie można kupic odpowiedniego bagażnika, a to brak sakw w sklepach, a z biletem na pociąg też kłopot - trzeba ciągle dzwonić do Katowic.
    Po około 3 miesiącach intensywnych przygotowań i treningów wyruszamy (ja i Piotrek Wacławski z wydziału Budownictwa PWr) Najpierw jednak pociągiem do Bratysławy - obawialiśmy się jechać po polskich drogach. Jedziemy do Katowic, tu mamy za 2 godziny (o 23) pociąg do Bratysławy. Rowery ważą po 55 kg - każdy z osobna musimy przenosić po tych katowickich schodach na dworcu. Idę kupić bilety. W kasie bagażowej okazuje się że musimy zrobić odprawę celną rowerów -

- O'K - mówię nie ma problemu, gdzie jest urząd celny ? - pytam.
- Obok, ale jest czynny w godzinach 8 - 9 - odpowiada miła pani kasierka

- Super

- 8 - 9 rano - precyzuje odpowiedź pani

- Rano ?!?!,. nogi się uginają pode mną

I tak po krótkiej wymianie zdań kasierka radzi mi iść osobiście do celników i spytać się ich. Drzwi były zamknięte, ale twardo dobijam się - w końcu nic nie mam do starcenia. Po dłuższym czasie wychodzi zaspany celnik - obudziłem wszystkich. Znowu ucinam sobie pogaduszki i wychodzi na jaw że nie będzie żadnych problemów - odprawa będzie na granicy.
W końcu wgramolilśmy się zadowoleni do pociągu. Piotrek się cieszy, przybijamy piątkę - o wiele za wcześniej jak się okazuje. Granica. Odprawa celna - trzeba zapłacić 100 koron słowackich - cholera, mam tylko 50, lecę po pocięgu i udaje mi się wymienić 10 marek. Płacę te korony, ale konduktorka czeska do czegoś się przyczepia, nie rozumiemy jej w ogóle, ale polski celnik na szczęście tłumaczy - chodzi o bilety. Mówimy że wszystko O'K ale paniusia bardzo się zdenerwowała i każe wyrzucić rowery z pociągu - na nasyp - stacji nie ma. Jak rowery nie jadą to my też, stwierdzam, chwytam te 100 koron (bo za co mam płacic do ciężkiej cholery ?) i lecimy po bagaże. Wyrzucamy 70 kg bagaży (w 16 pakunkach) z pociągu i lecimy do budynku wyjaśniać sytuację. Po dziesięciu minutach okazuje się że chodziło o bilety, które powinien mieć bagażowy - on nic nie wiedział a myśmy je mieli. Pociąg jednak odjechał...

Szczęście w nieszczęściu - za godzinę bedzie drugi pociąg do Bratysławy. Przy wsiadaniu trzy razy upewniam się że wszystkie formalności są załatwione, i uspokojeni jedziemy.Ranek. Mijamy jakąś granicę.

- Granicę ?!?!, jaką granicę, pytam
- Może czesko - słowacką zrobili, sugeruje Piotrek

- Hmm, może

- Ależ nie, to granica Czesko-Austriacka - podpowiada pasażer

- Austraiacka ??!!?, przeciez ten pociąg jedzie do Bratysławy !!

- Raczej do Wiednia

Super!, znowu zostaliśmy nabici w butelkę. Postanawiamy wysiąść i dalej jechać rowerami. Oczywiście znowu powtarza się manewr z tobołami - cały pociąg patrzy na nas z okien. Idziemy po rowery. Wchodzę do otwartego wagonu bagażowego - a rowerów NIE MA !.

- Rany boskie, gdzie rowery ??!!

Od konduktorów nic się nie możemy dowiedzieć - oni nie widzieli na oczy rowerów. Domyślamy się że zostały wysadzone w Czechach - tam gdzie i my powinniśmy i jadą aktualnie do Bratysławy. Szczęście w nieszczęściu nas nie omija - mamy powrotny pociag do Czech a miły pan konduktor, który obserwował nasze boje odpuszcza nam bilet. Na Czeskiej stacji wsiadamy do następnego pociągu i do Bratysławy. Tam pokazuję kwitki na rowery, pan prowadzi mnie od kasy do kasy, ja płacę i po pół godziny załatwianiu formalności rowery ZNALAZŁY się, jesteśmy bardzo szczęśliwi, jest piękna pogoda, zaczynamy.
Bratysławę zwiedzamy "w locie" przejeżdżając przez nią. Ładny zameczek, jakiś pałac i wiszący most SMP. Na granicy ostatnie chyba już tego dnia kłopoty - celnik dziwi sie widząc już dwie pieczątki austriackie

- Wir haben mit farraden problem - wyjaśniamy

Celnik dziwnie się patrzy, ale wbija kolejną - trzecią już pieczątkę z datą 17 lipiec 1996.

2. Wzdłuż Dunaju

     Tuż za granicą wreszcie wjeżdżamy na długo oczekiwaną Ścieżkę Rowerową z prawdziwego zdarzenia. Szeroka na ok. 4 metry, dobry asfalt, dobrze oznakowana, słowem: raj dla rowerzystów. Pierwszy obiadek nad Dunajem - cicho, zielono no i smacznie !. Około 10 km przed Wiedniem ścieżka nagle staje się prosta jak drut - czy spojrzeć do przodu, czy do tyłu; po horyzont ciągnie się nitka asfaltu na wale przeciwpowodziowym.
      Tuż przed miastem łapię gumę. Pierwsza naprawa - z umiechem na twarzy robię co należy (aczkolwiek wymaga to zdięcia wszystkich tobołów z roweru). Jedziemy dalej, ale po paru kilometrach czuję jak mi się ciężko jedzie - spojrzenie do tyłu...
- No nie, znowu guma ?!

Niestety, tak..

     Drugiej zapasowej dętki nie mam - muszę kleić łatkę, ale jak na ironię ścieżka właśnie oddaliła się od rzeki na ok. kilometr, a wody w bidonach juz oczywiście nie mamy. Piotrek bierze butelki i jedzie po wodę. W tym czasie wyśledziłem co powodowało przebicie dętki - wewnątrz obręczy jest otwór na nypel (nakrętka do szprychy), otwór ten ma ostre krawędzie a fartuch (taka włanie taśma mająca chronić przed nim) sunął się. Obklejam porządnie i na ament całą obręcz taśmą. Piotrek przyjeżdża - wlewamy wodę do menażki, znajduję dziurę, zaklejam ją i znowu cały bagaż ląduje na właściwym mu miejscu. Jądac dalej Piotrek opowiada jak zdobywając wodę musiał się przedzierać przez golasów (akurat była tam plaża dla nudystów).

      Wjeżdżamy do Wiednia - słońce już zachodzi, jest przyjemny chłodek. Jedziemy cały czas przez park, w którym dokładnie wszyscy ludzie uprawiają jakiś sport - biegają, jeżdżą na rowerze, rolkach, deskorolkach, i to nawet z wózkami na dzieci ! W przewodniku Pascala szukamy campingu, ale mamy niedokładny plan miasta. Pytamy się ludzi, ale o zgrozo NIKT nie wie gdzie jest jakiś camping! Makabra! Postanawiamy więc zanocować w parku - co prawda nie mozna rozbijać namiotow, ale spać w śpiworze nikt nie może zabronić. Szukając dogodnego miejsca do spoczynku Piotrek znajduje drogowskaz do campingu - znajduje się jakieś 300 metrów od miejsca gdzie pytaliśmy o to mieszkańców! Bardzo ładny i czysty camping daje nam schronienie na noc, a na drugi dzień służy za przechowalnię bagażu - z samego rana bierzemy małe plecaczki i jedziemy na zwiedzanie miasta. Nie ma jak rower - dzięki niemu cały Wiedeń w 5 godzin: Pałac cesarski Hofburg, Katedra - symbol miasta, Ratusz, Opera, pomniki, kościoły. Do bardziej interesujących obiektów wchodziliśmy na zmianę. Po obiadku ok 15.00 wyjazd i powrót na naszą ściezkę. Ścieżka cały czas biegnie ok 30 cm od Dunaju - chwila nieuwagi i można wykąpać się z rowerem. Dojeżdżamy do Tulln - tu rozwalamy się tuż obok ścieżki - pod wiaduktem, za zgodą (na wszelki wypadek) pobliskich mieszkańców. Podczas przegladu roweru próbując tylny hamulec zrywam linkę hamulcową i zostaję bez hamulca tylnego. (ale i tak się cieszę - aż strach myśleć co by się stało gdyby zerwanie nastąpiło podczas zjazdu). Znowu zwiedzanie ślicznego i wypieszczonego miasteczka i do wyra. Tuż przed zaśnięciem zrywa mnie z nóg potężny huk i drżenie masztów namiotu - to tylko pociąg, będzie nas regularnie budził - mówi się trudno.(jak sobie pościelesz....)

W nocy Piotrek budzi mnie:

- Ktoś chodzi dookoła namiotu !, mówi

Serce skacze mi do gardła, ale chwilę słucham i nijak mi te hałasy do człowieka nie pasują.

- Eh, daj spokój - mówię - To pewnie jeż

Piotrek otwiera namiot i wygląda

- Faktycznie !, skąd wiedziałeś ?

Ale ja już byłem w objęciach Morfeusza.

      Rano nie mieliśmy kłopotów z obudzeniem się, oczywiście dzięki wiaduktowi. Cały dzień ścieżka, ścieżka i raz jeszcze ścieżka. Nocleg metodą "u gospodarza". Wyglada to tak: Jedziemy wolno i wypatrujemy chałup z polem lub ogródkiem, nie za brardzo bogatych. Szukamy gospodarza i perfidnie pytamy się czy nie ma w pobliżu miejsca do rozbicia namiotu, wiedząc doskonale że najbliższy camping jest 20 km stąd. Zazwyczaj numer udaje się za drugim, trzecim, w ostateczności czwartym podejściem. Przy okazji szkolimy sobie język - zawsze jest okazja do porozmawiania.

3. Wreszcie Alpy

      Rano nic nie zapowiadało rekordowego dnia. Po śniadanku ruszamy na nasz nieśmiertelny szlak. Po drodze dochodzimy do wniosku, że można skorzystać z gościnności mojego pseudo-wujka. Pseudo - bo widziałem go raz w życiu (ponoć). Zgodnie z planem w Linz żegnamy się z Dunajem próbujemy ominąć autostradę. Nie jest to łatwe - w pobliżu biegną prawie równolegle dwie autostrady, a dróg zwykłych w naszym kierunku nie ma. W końcu na 130 kimometrze (godzina 22.00) wjeżdżamy do Wels. Zaczynamy szukać ulicy. Jest ! Teraz jeszcze numer - zgadza się. Włażę, pukam, po jakimś czasie otwiera mi jakiś zaspany latynos - wujek ?!? Nie - pomyłka. Sprawdzam ulicę - okazuje się że pomyliliśmy się o jedną literę. W końcu o 23.00 znaleźliśmy. Wujo spoko, rozkładamy karimatki i do wyra. Tego dnia przejechaliśmy 155 km.

     Nazajutrz była niedziela - dla nas dzień odpoczynku (tylko po czym ??) Obijamy się, a mnie niestety dopada komuter (na wakacjach !) Wujo robi jakieś projekty i prosi mnie o pomoc. Parę godzin stukam w Excelu i Windows-ie (niemieckim, oczywiście).

     Rano śniadanko (kawa w filiżance !!!!) i na trasę. Wyjeżdżamy z Wels - na drodze są roboty drogowe i pełno dziur. na jednej z nich słyszę nagle dziwny trzask. Staję. Opieram rower o barierkę. Idę do tyłu. I... Co widzę: Cała prawa sakwa rozpruta, a z piasty wystaje pęk szprych. RANY BOSKIE !!, Poszło całe koło !!. Ale... Patrzę dokładniej, Hmm koło wszystkie szprychy ma! więc skąt te ? Wyjaśnienie proste: sakwa dostała się pod szprychę, rozdarła się, a z sakwy wypadły zapasowe szprychy i owinęły się dookoła piasty. Po rozwinięciu szprych dalej w drogę. Jednak na dziś nie dość usterek. Po piętnastu kilometrach straciłem trzeci bieg (przednia przerzutka) - nie da się naprawić, od tej pory mam do dyspozycji 14 biegów. Jedziemy pod góre Traunstein - 1691 m - wystaje prawie z płaskiego terenu, widok imponujący. Po obiedzie próba wejścia - zawracamy (za mało czasu) i jedziemy obok pięknych turkusowych jeziorek. Próba noclegu "u gospodarza" nie powiodła się, na dziko też niemożliwe - wszystkie tereny są prywatne. Płacimy z żalem za camping. Przynajmniej mam dobre warunki do zszywania sakwy.

      Rano piękną drogą - z lewej strony skała, z prawej jezioro - jedziemy na naszą pierwszą przełęcz (670 m). Omijamy szerokim łukiem Salzburg, przekraczamy granicę Austriacko-Niemiecką (ale i tak celników tam nie było). Przy okazji łamiemy przepisy drogowe jeżdżąc sobie w tunelach (zawsze są alternatywne drogi). Za następną przełęczą wreszcie prawdziwy nocleg na dziko - głęboko w lesie. Cała noc leje. Rano też ale przed południem przejaśnia się. W nocy jakieś zwierzątka (chyba norniki ?) dobrały nam się do zapasów. (przegryzły plastykowe pudełka). Pogoda cały czas zmienna - przed Kitzbuchel leje ja z cebra, ale i tak jesteśmy mokrzy więc przejeśdżanie przez głębokie kałuże sprawia nam radość. W sławnym, snobistycznym Kitzbuchel piękna pogoda. Triumfalny przejazd główną promenadą (wygladamy jak pajace na Krupówkach) parę zdięć i do ciężkiej pracy - wjazd na przełęcz PassThurn (1274m).Potem jeszcze 10-cio kilometrowy wspaniały zjazd.i jesteśmy w Mittersill. Nocujemy na b. tanim campingu).W sumie tego dnia zrobiliśmy 93 km. i przejechaliśmy przez pieć przełęczy.

     Zgodnie z założeniem, bez bagaży wyjeżdżamy do Krimll. Zaraz za miastem dopada nas znowu deszcz, Piotrek zrezygnowany wraca. Około 5-ciu kilometrów dalej rozpogadza się i wychodzi piękna słońce. Po dwóch godzinach jestem w Krimll (1000 m) Decyduję się zostawić rower przypięty na terenie jakiejś posesji i idę ogladać cudo przyrody: Wodospady o łącznej wysokości 480 m. Sprintem wdrapuję się na 1300 m, pstrykam zdięcia i wracam. Następnie czeka mnie 600 metrowa wspinaczka na przełęcz Gerlospass. Droga o nachyleniu 12% jest płatna, ale nie dla rowerzystów.Widoki... Zjeżdżam starą, dziurawą i diabelnie wąską szosą, tak wąską że musiałem poczekać parę minut, aby dwa samochody jadące naprzeciwko zdołały się minąć - musieli składać lusterka. Mijam roześmianego chłopaka, pokazuje kciuk do góry, dlaczego ? - dowiedziałem się za chwilę. Widzę znak nachylenia szosy - 17 % i... Rozpoczyna się szaleńcza jazda - niespotykane przyspieszenie: w parę sekund osiągam 65 km/h, aby za chwilę hamować na zakręcie o 180 stopni (na szczęście na zakrętach były lustra). Potem ścigam się jeszcze z Volvo - wyprzedzam go na zakręcie z piskiem opon. Cały ten szaleńczy zjazd trwa 10 km - maksymalna prędkość 69 km/h. Potem już tylko 30 km/h przez 20 km - do Mitersill.

      Zbieramy graty i jedziemy do Zell am Zee. Piotrka boli brzuch, popołudniu ja też dziwnie się czuję. Camping nad niezbyt czystym jeziorem. Pierwsza wycieczka po górskich szlakach.

      Zmieniamy opony i zaczynamy mozolną wspinaczkę na Hundstein. Początkowo droga wiedzie asfaltem, później szutrem, aż wreszcie zamienia się w wąską ścieżkę. Z uporem i duszą na ramieniu staram sie jechać do końca, ale pod koniec daję za wygraną - ścieżka zamienia się w kamienną półkę - po jednej stronie przepaść, po drugiej ściana. Przez 200 m prowadzimy rowery. Wreszcie szczyt - 2116 m n.p.m. Niestety na górze jest schronisko, ponieważ nic nie kupujemy nie jesteśmy tam miłe widziani. Decydujemy się na zjazd inną drogą ( mimo że idzie ona poza mapę). Zaczyna się wspaniały zjazd - szutrem do 50 km/h, a za nami tylko chmura kurzu. Droga ma duzo odgałęzień - jedziemy "na oko". W pewnym momencie jadąc około 45 km/h wzdłuż płotu, w ostatnim momencie zauważyłem druty kolczaste przeciągnięte w poprzek drogi. Ostre hamowanie i w poślizgu położyłem rower sunąc pod druty, które zatrzymały się 30 cm odemnie. Pytając się o drogę w końcu docieramy na szosę, i uciekając przed burzą gnamy na camping. Na miejsce dotarliśmy rowno z nią (burza podmoczyła nam nieco namiot). Następnego dnia też wymyśliliśmy sobie wyjazd w góry, ale po wjechaniu na ok. 1200 m zatrzymał nas znak zakazu wjazdu dla rowerów, pogoda zresztą też była taka sobie.

      Pobudka 6.00 rano, zbieramy się i przenosimy na camping do Kaprun. Dzisiejszym celem jest wejście na trzytysięcznik. Niestety autobus którym chcieliśmy wjechać na 2000 m kosztuje 185 ATS (prawie 50 zł) Dajemy sobie spokój (i tak jest juz za późno - 12.00) i idziemy na piechotę. Czasami asfaltem czasami ściezką przypominającą Orlą Perć pniemy się mozolnie na górę. Szlak jest zupełnie pusty - wszyscy wjeżdżaja autobusem. ok 17.00 jesteśmy na górze - 2100 m n.p.m. Poniżej nas są wspaniałe jeziorka zaporowe, powyżej nas - lodowce. Ciekawostką jest po drodze platforma, która przewozi ludzi na wysokość 500 m - średnie nachylenie jej szyn to 60 % !. Ludzie są dowożeni do niej autobusem, przejeżdżają te 500m platformą i na górze wsiadają znowu w autobus. Niestety platforma jest wliczona w te 185 ATS.

      Nazajutrz znowy "dzień górski" - wjeżdżam ja 1300m skąd podziwiam piękną panoramę Kaprun. Podczas zjazdu za szybko wjeżdżam w zakręt 180 stopni na asfalcie i przelatuję nad kierownicą - mam trochę obtarć.
      Niestety trochę się zawiedliśmy na Alpach jeśli chodzi o rowery. Nigdzie nie widzieliśmy ścieżek dla rowerzystów górskich, a szlaki dla pieszych najczęściej były dla rowerów nieprzejezdne, często też były zakazy wjazdu dla rowerów.

 

4. Cel

      Po przejechaniu prawie 1000 km czeka nas cel wyprawy - przełęcz Hochtor. Najpierw dojazd 20- sto kilometrowy do Fusch (800 m n.p.m.) i zaczyna się: 12 % nachylenia przez kolejnych 25 km. Zakręt za zakrętem wypatrujemy kolejnych tablic wysokościowych, 1000, 1200, 1400, 1600 m ... Tu odpoczynek i kupowanie kartek. Piję dużo wody, lecz nałykałem się też za dużo świeżego górskiego powietrza i wyszła z tego męcząca czkawka, która nie opuszcza mnie przez dwie godziny. Robi się coraz chłodniej - zakładamy kolejne warstwy ubrania.

 Przed Fuscher Troll na ok. 2200 m jemy obiad - chińską zupkę. W czasie posiłku robi się tak chłodno że zakładamy dodatkowo czapki i rękawiczki. Podjeżdżamy na Fuscher Troll (2400 m),

    Robimy zdięcia i ubieramy się do wspaniałego, aczkolwiek krótkiego (ok. 3 km) zjazdu do jeziorek polożonych na 2100 m. Świadomość że zostało nam jeszcze 400 m wzniesienia, a wieczór szybko się zbliża, zapędza nas do sklepiku, gdzie posilamy się batonami czekoladowymi. Ostatnie kilometry są naprawdę mordercze, toteż gdy po 9 godzinach od wyruszenia stajemy na wysokości 2504 m. n.p.m. na przełęczy Hochtor jesteśmy niepomiernie szczęśliwi. Cel i marzenie zostało zrealizowane !

    Ubieramy się ciepło i rozpoczynamy fantastyczny zjazd. Na liczniku non stop 60 km na godzinę, a nawet 75. Przed zakrętami o 180  o hamowanie z piskiem opon, i znowu: 20, 30, 40, 50, 60 km/h. Wyprzedzamy samochody, których właściciele starają siętrzymać jak najdalej od nas. Zgodnie z planem skręcamy w boczną drogę prowadzącą na lodowiec Pasterze. Znowu pod górę ...

   Słońce już zaszło, a nam zostało do pokonania ok. 8 km i 300m wzniesienia. Po 2 km rezygnujemy, jesteśmy wykończeni. Wracamy do głównej szosy i cały czas rozkoszujemy się zjazdem do Heligenblut, gdzie rozbijamy namiot na campingu. Jesteśmy ledwo żywi, a na dodatek nie mamy co jeść. Z opresji wybawia nas Polak - Katowiczanin, który wraca z Węgier.
     Nazajutrz śpimy tak mocno że nie słyszymy jak odjeżdżają polacy - nawet nie zdążyliśmy im podziękować. Na śniadanie zjadamy resztki po wczorajszej uczcie - bułki z masłem,solą, pieprzem i cebulą. Po drodze do Lienz pokonujemy przełęcz: Iselsbergpass: 1204 m.


 
 

W otoczonym Dolomitami Lienz zgodnie z założeniem zatrzymujemy się na 3 dni. Pierwszego wieczoru świętujemy osiągnięcie celu wyprawy likierem jajecznym. Następnego dnia jadę sam do schroniska Dolomitenhuttle (1620 m n.p.m).

 

    Droga jest asfaltowa, bez bagaży jedzie się wspaniale. Po drodze trafiam na maliny, którymi obżeram się nieprzyzwoicie. Zjazd ze schroniska obok małych jeziorek, jest wspaniały. Resztę dnia spędzamy (po raz pierwszy od dawna) bycząc i obżerając się. Kolejny dzień to całkowita bezczynność rowerowa. Porządkujemy sakwy, zmieniamy opony na szosowe, smarujemy rowery i przygotowujemy się do powrotu.
 

5. Powrót

    Następny dzień jest wspaniały; wstajemy o 7.00 cały czas pedałujemy 23 km/h i robimy 105 km. Nocleg „na gospodarza", który daje nam mleko, jabłka i porządną kanapkę z żółtym serem. Pogoda powoli psuje się; przez parę dni jest chłodniej. Następne dni to typowy powrót: czujemy się już zmęczeni wyprawą a Alpy dają się nam ciągle we znaki. Codziennie mamy jakąś przełęcz, raz nawet przepiękny podjazd szutrową drogą na ok. 1200 m. n.p.m.  Innym razem trafia się gratka w postaci półkilometrowego zjazdu 20%. Tablice już parę kilometrów przed ostrzegają o tym i zalecają (w 7 językach) posiadanie dobrych hamulców. Sam zjazd, choć krótki, jest wspaniały, maksymalna nasza prędkość to 75 km/h. Mając coraz mniej pieniędzy noclegi spędzmy „na dziko" lub „na gospodarza".  Bratanie się z miejscową ludnością idzie nam całkiem dobrze -  dostajemy: chleb, kanapki, owoce, a nawet kilo miodu !
       Dwudziestego czwartego dnia wyprawy, po zamknięciu „Pętli Alpejskiej" w Grein cieszymy się że nareszcie wyjechaliśmy z tych „cholernych" gór. W tym mieście nad Dunajem po raz drugi zatrzymujemy się na odpoczynek i obiad.  Z Alp już wyjechaliśmy, lecz góry „na odchodne" nam dowaliły ok. 25 km morderczego  podjazdu na wyżynę ok 900 m. n.p.m. Dopiero następnego dnia odebraliśmy nagrodę w postaci wspaniałego i długiego zjazdu. Tego dnia przekraczamy granicę Austriacko-Czeską. Celnik austriacki z podejrzeniem w oku kazał nam otworzyć sakwy. W tym momencie zacząłem się śmiać i nie mogłem się opanować: celnik ponaglił nas. Po otwarciu, zrozumiał moje zachowanie - z sakw rozszedł się fetorek z 3 tygodni. Pozwolił nam jechać dalej.

    Rowery i nasze siedzenia szybko odczuły zmianę kraju - w Czechach drogi są fatalnej jakości. Przez trzy kolejne dni obiad jest ten sam: smażony syr z szynkou i piwo. Przed Pelhrimov zaczynają pękać mi po kolei szprychy: w sumie cztery. Mamy duże szczęście: dzisiaj jest sobota i serwis przy sklepie rowerowym był czynny do 14.00. Zdążyliśmy. Dwudziestego szóstego dnia wyprawy na 108 km  ze wzruszeniem przekraczamy granicę, tego dnia dojeżdżamy do Wałbrzycha pokonując rekordowy dystans 148 km. Następnego dnia Piotrek wraca do Wrocławia, a ja do rodzinki do Sobótki pod Wrocławiem, skąd następnego dnia wracam w ekspresowym tempie (24 km/h) do Wrocławia

Kontakt: