"ALPY '96" |
1. "Wir haben problemen"
2. Wzdłuż Dunaju
3. Wreszcie Alpy
4. Cel
5. Powrót
6. Kontakt
7. Mapa
- O'K -
mówię nie ma problemu, gdzie jest urząd celny ? - pytam.
- Obok, ale jest czynny w godzinach 8 - 9 - odpowiada miła pani kasierka
- Super
- 8 - 9 rano - precyzuje odpowiedź pani
- Rano ?!?!,. nogi się uginają pode mną
I tak po
krótkiej wymianie zdań kasierka radzi mi iść osobiście do celników i spytać
się ich. Drzwi były zamknięte, ale twardo dobijam się - w końcu nic nie mam
do starcenia. Po dłuższym czasie wychodzi zaspany celnik - obudziłem wszystkich.
Znowu ucinam sobie pogaduszki i wychodzi na jaw że nie będzie żadnych problemów
- odprawa będzie na granicy.
W końcu wgramolilśmy się zadowoleni do pociągu. Piotrek się cieszy, przybijamy
piątkę - o wiele za wcześniej jak się okazuje. Granica. Odprawa celna - trzeba
zapłacić 100 koron słowackich - cholera, mam tylko 50, lecę po pocięgu i udaje
mi się wymienić 10 marek. Płacę te korony, ale konduktorka czeska do czegoś
się przyczepia, nie rozumiemy jej w ogóle, ale polski celnik na szczęście tłumaczy
- chodzi o bilety. Mówimy że wszystko O'K ale paniusia bardzo się zdenerwowała
i każe wyrzucić rowery z pociągu - na nasyp - stacji nie ma. Jak rowery nie
jadą to my też, stwierdzam, chwytam te 100 koron (bo za co mam płacic do ciężkiej
cholery ?) i lecimy po bagaże. Wyrzucamy 70 kg bagaży (w 16 pakunkach) z pociągu
i lecimy do budynku wyjaśniać sytuację. Po dziesięciu minutach okazuje się że
chodziło o bilety, które powinien mieć bagażowy - on nic nie wiedział a myśmy
je mieli. Pociąg jednak odjechał...
Szczęście w nieszczęściu - za godzinę bedzie drugi pociąg do Bratysławy. Przy
wsiadaniu trzy razy upewniam się że wszystkie formalności są załatwione, i uspokojeni
jedziemy.Ranek. Mijamy jakąś granicę.
- Granicę
?!?!, jaką granicę, pytam
- Może czesko - słowacką zrobili, sugeruje Piotrek
- Hmm, może
- Ależ nie, to granica Czesko-Austriacka - podpowiada pasażer
- Austraiacka ??!!?, przeciez ten pociąg jedzie do Bratysławy !!
- Raczej do Wiednia
Super!, znowu zostaliśmy nabici w butelkę. Postanawiamy wysiąść i dalej jechać rowerami. Oczywiście znowu powtarza się manewr z tobołami - cały pociąg patrzy na nas z okien. Idziemy po rowery. Wchodzę do otwartego wagonu bagażowego - a rowerów NIE MA !.
- Rany boskie, gdzie rowery ??!!
Od konduktorów
nic się nie możemy dowiedzieć - oni nie widzieli na oczy rowerów. Domyślamy
się że zostały wysadzone w Czechach - tam gdzie i my powinniśmy i jadą aktualnie
do Bratysławy. Szczęście w nieszczęściu nas nie omija - mamy powrotny pociag
do Czech a miły pan konduktor, który obserwował nasze boje odpuszcza nam bilet.
Na Czeskiej stacji wsiadamy do następnego pociągu i do Bratysławy. Tam pokazuję
kwitki na rowery, pan prowadzi mnie od kasy do kasy, ja płacę i po pół godziny
załatwianiu formalności rowery ZNALAZŁY się, jesteśmy bardzo szczęśliwi, jest
piękna pogoda, zaczynamy.
Bratysławę zwiedzamy "w locie" przejeżdżając przez nią. Ładny zameczek, jakiś
pałac i wiszący most SMP. Na granicy ostatnie chyba już tego dnia kłopoty -
celnik dziwi sie widząc już dwie pieczątki austriackie
- Wir haben mit farraden problem - wyjaśniamy
Celnik dziwnie się patrzy, ale wbija kolejną - trzecią już pieczątkę z datą 17 lipiec 1996.
Rano nie mieliśmy kłopotów z obudzeniem się, oczywiście dzięki wiaduktowi. Cały dzień ścieżka, ścieżka i raz jeszcze ścieżka. Nocleg metodą "u gospodarza". Wyglada to tak: Jedziemy wolno i wypatrujemy chałup z polem lub ogródkiem, nie za brardzo bogatych. Szukamy gospodarza i perfidnie pytamy się czy nie ma w pobliżu miejsca do rozbicia namiotu, wiedząc doskonale że najbliższy camping jest 20 km stąd. Zazwyczaj numer udaje się za drugim, trzecim, w ostateczności czwartym podejściem. Przy okazji szkolimy sobie język - zawsze jest okazja do porozmawiania.
Nazajutrz była niedziela - dla nas dzień odpoczynku (tylko po czym ??) Obijamy się, a mnie niestety dopada komuter (na wakacjach !) Wujo robi jakieś projekty i prosi mnie o pomoc. Parę godzin stukam w Excelu i Windows-ie (niemieckim, oczywiście).
Rano śniadanko (kawa w filiżance !!!!) i na trasę. Wyjeżdżamy z Wels - na drodze są roboty drogowe i pełno dziur. na jednej z nich słyszę nagle dziwny trzask. Staję. Opieram rower o barierkę. Idę do tyłu. I... Co widzę: Cała prawa sakwa rozpruta, a z piasty wystaje pęk szprych. RANY BOSKIE !!, Poszło całe koło !!. Ale... Patrzę dokładniej, Hmm koło wszystkie szprychy ma! więc skąt te ? Wyjaśnienie proste: sakwa dostała się pod szprychę, rozdarła się, a z sakwy wypadły zapasowe szprychy i owinęły się dookoła piasty. Po rozwinięciu szprych dalej w drogę. Jednak na dziś nie dość usterek. Po piętnastu kilometrach straciłem trzeci bieg (przednia przerzutka) - nie da się naprawić, od tej pory mam do dyspozycji 14 biegów. Jedziemy pod góre Traunstein - 1691 m - wystaje prawie z płaskiego terenu, widok imponujący. Po obiedzie próba wejścia - zawracamy (za mało czasu) i jedziemy obok pięknych turkusowych jeziorek. Próba noclegu "u gospodarza" nie powiodła się, na dziko też niemożliwe - wszystkie tereny są prywatne. Płacimy z żalem za camping. Przynajmniej mam dobre warunki do zszywania sakwy.
Rano piękną drogą - z lewej strony skała, z prawej jezioro - jedziemy na naszą pierwszą przełęcz (670 m). Omijamy szerokim łukiem Salzburg, przekraczamy granicę Austriacko-Niemiecką (ale i tak celników tam nie było). Przy okazji łamiemy przepisy drogowe jeżdżąc sobie w tunelach (zawsze są alternatywne drogi). Za następną przełęczą wreszcie prawdziwy nocleg na dziko - głęboko w lesie. Cała noc leje. Rano też ale przed południem przejaśnia się. W nocy jakieś zwierzątka (chyba norniki ?) dobrały nam się do zapasów. (przegryzły plastykowe pudełka). Pogoda cały czas zmienna - przed Kitzbuchel leje ja z cebra, ale i tak jesteśmy mokrzy więc przejeśdżanie przez głębokie kałuże sprawia nam radość. W sławnym, snobistycznym Kitzbuchel piękna pogoda. Triumfalny przejazd główną promenadą (wygladamy jak pajace na Krupówkach) parę zdięć i do ciężkiej pracy - wjazd na przełęcz PassThurn (1274m).Potem jeszcze 10-cio kilometrowy wspaniały zjazd.i jesteśmy w Mittersill. Nocujemy na b. tanim campingu).W sumie tego dnia zrobiliśmy 93 km. i przejechaliśmy przez pieć przełęczy.Zgodnie z założeniem, bez bagaży wyjeżdżamy do Krimll. Zaraz za miastem dopada nas znowu deszcz, Piotrek zrezygnowany wraca. Około 5-ciu kilometrów dalej rozpogadza się i wychodzi piękna słońce. Po dwóch godzinach jestem w Krimll (1000 m) Decyduję się zostawić rower przypięty na terenie jakiejś posesji i idę ogladać cudo przyrody: Wodospady o łącznej wysokości 480 m. Sprintem wdrapuję się na 1300 m, pstrykam zdięcia i wracam. Następnie czeka mnie 600 metrowa wspinaczka na przełęcz Gerlospass. Droga o nachyleniu 12% jest płatna, ale nie dla rowerzystów.Widoki... Zjeżdżam starą, dziurawą i diabelnie wąską szosą, tak wąską że musiałem poczekać parę minut, aby dwa samochody jadące naprzeciwko zdołały się minąć - musieli składać lusterka. Mijam roześmianego chłopaka, pokazuje kciuk do góry, dlaczego ? - dowiedziałem się za chwilę. Widzę znak nachylenia szosy - 17 % i... Rozpoczyna się szaleńcza jazda - niespotykane przyspieszenie: w parę sekund osiągam 65 km/h, aby za chwilę hamować na zakręcie o 180 stopni (na szczęście na zakrętach były lustra). Potem ścigam się jeszcze z Volvo - wyprzedzam go na zakręcie z piskiem opon. Cały ten szaleńczy zjazd trwa 10 km - maksymalna prędkość 69 km/h. Potem już tylko 30 km/h przez 20 km - do Mitersill.
Zbieramy graty i jedziemy do Zell am Zee. Piotrka boli brzuch, popołudniu ja też dziwnie się czuję. Camping nad niezbyt czystym jeziorem. Pierwsza wycieczka po górskich szlakach.
Zmieniamy opony i zaczynamy mozolną wspinaczkę na Hundstein. Początkowo droga wiedzie asfaltem, później szutrem, aż wreszcie zamienia się w wąską ścieżkę. Z uporem i duszą na ramieniu staram sie jechać do końca, ale pod koniec daję za wygraną - ścieżka zamienia się w kamienną półkę - po jednej stronie przepaść, po drugiej ściana. Przez 200 m prowadzimy rowery. Wreszcie szczyt - 2116 m n.p.m. Niestety na górze jest schronisko, ponieważ nic nie kupujemy nie jesteśmy tam miłe widziani. Decydujemy się na zjazd inną drogą ( mimo że idzie ona poza mapę). Zaczyna się wspaniały zjazd - szutrem do 50 km/h, a za nami tylko chmura kurzu. Droga ma duzo odgałęzień - jedziemy "na oko". W pewnym momencie jadąc około 45 km/h wzdłuż płotu, w ostatnim momencie zauważyłem druty kolczaste przeciągnięte w poprzek drogi. Ostre hamowanie i w poślizgu położyłem rower sunąc pod druty, które zatrzymały się 30 cm odemnie. Pytając się o drogę w końcu docieramy na szosę, i uciekając przed burzą gnamy na camping. Na miejsce dotarliśmy rowno z nią (burza podmoczyła nam nieco namiot). Następnego dnia też wymyśliliśmy sobie wyjazd w góry, ale po wjechaniu na ok. 1200 m zatrzymał nas znak zakazu wjazdu dla rowerów, pogoda zresztą też była taka sobie.
Pobudka 6.00 rano, zbieramy się i przenosimy na camping do Kaprun. Dzisiejszym celem jest wejście na trzytysięcznik. Niestety autobus którym chcieliśmy wjechać na 2000 m kosztuje 185 ATS (prawie 50 zł) Dajemy sobie spokój (i tak jest juz za późno - 12.00) i idziemy na piechotę. Czasami asfaltem czasami ściezką przypominającą Orlą Perć pniemy się mozolnie na górę. Szlak jest zupełnie pusty - wszyscy wjeżdżaja autobusem. ok 17.00 jesteśmy na górze - 2100 m n.p.m. Poniżej nas są wspaniałe jeziorka zaporowe, powyżej nas - lodowce. Ciekawostką jest po drodze platforma, która przewozi ludzi na wysokość 500 m - średnie nachylenie jej szyn to 60 % !. Ludzie są dowożeni do niej autobusem, przejeżdżają te 500m platformą i na górze wsiadają znowu w autobus. Niestety platforma jest wliczona w te 185 ATS.
Nazajutrz znowy "dzień górski" - wjeżdżam ja 1300m skąd podziwiam piękną panoramę
Kaprun. Podczas zjazdu za szybko wjeżdżam w zakręt 180 stopni na asfalcie i
przelatuję nad kierownicą - mam trochę obtarć.
Niestety trochę się zawiedliśmy na Alpach jeśli
chodzi o rowery. Nigdzie nie widzieliśmy ścieżek dla rowerzystów górskich, a
szlaki dla pieszych najczęściej były dla rowerów nieprzejezdne, często też były
zakazy wjazdu dla rowerów.
Przed Fuscher Troll na ok. 2200 m jemy obiad - chińską zupkę. W czasie posiłku robi się tak chłodno że zakładamy dodatkowo czapki i rękawiczki. Podjeżdżamy na Fuscher Troll (2400 m),
Ubieramy się ciepło i rozpoczynamy fantastyczny zjazd. Na liczniku non stop 60 km na godzinę, a nawet 75. Przed zakrętami o 180 o hamowanie z piskiem opon, i znowu: 20, 30, 40, 50, 60 km/h. Wyprzedzamy samochody, których właściciele starają siętrzymać jak najdalej od nas. Zgodnie z planem skręcamy w boczną drogę prowadzącą na lodowiec Pasterze. Znowu pod górę ...
Słońce
już zaszło, a nam zostało do pokonania ok. 8 km i 300m wzniesienia. Po 2 km
rezygnujemy, jesteśmy wykończeni. Wracamy do głównej szosy i cały czas rozkoszujemy
się zjazdem do Heligenblut, gdzie rozbijamy namiot na campingu. Jesteśmy ledwo
żywi, a na dodatek nie mamy co jeść. Z opresji wybawia nas Polak - Katowiczanin,
który wraca z Węgier.
Nazajutrz śpimy tak mocno że nie słyszymy jak odjeżdżają
polacy - nawet nie zdążyliśmy im podziękować. Na śniadanie zjadamy resztki po
wczorajszej uczcie - bułki z masłem,solą, pieprzem i cebulą. Po drodze do Lienz
pokonujemy przełęcz: Iselsbergpass: 1204 m.
W otoczonym Dolomitami Lienz zgodnie z założeniem zatrzymujemy się na 3 dni. Pierwszego wieczoru świętujemy osiągnięcie celu wyprawy likierem jajecznym. Następnego dnia jadę sam do schroniska Dolomitenhuttle (1620 m n.p.m).
Droga jest asfaltowa, bez bagaży jedzie się wspaniale. Po drodze trafiam na
maliny, którymi obżeram się nieprzyzwoicie. Zjazd ze schroniska obok małych
jeziorek, jest wspaniały. Resztę dnia spędzamy (po raz pierwszy od dawna) bycząc
i obżerając się. Kolejny dzień to całkowita bezczynność rowerowa. Porządkujemy
sakwy, zmieniamy opony na szosowe, smarujemy rowery i przygotowujemy się do
powrotu.