DanakilBike 2015

W krainie kurzu, kamieni i palącego słońca

DSC_7404

Niemal każdy przejeżdżający kierowca pyta czy wszystko jest w porządku i domaga się potwierdzenia poprzez odmachanie

Po przekroczeniu rzeki za Zerimą zaczął się podjazd z przyzwoitym szutrem. Ponad dwadzieścioro dzieci z wioski postanowiło nam go umilać swoim wytrwałym kwękaniem „Money! Money! Money!”, „You! You! You!” i „Give me! Give me! Giiive!!!!”. Na niezbyt długim wypłaszczeniu udało nam się je zgubić. Nawierzchnia była w coraz gorszym stanie, wyraznie trwaly roboty drogowe i kazda z czesto przejezdzajacych ciezarowek wzniecala takie tumany pyłu i kurzu, ze nie moglismy oddychac – czasem widocznosc spadala do ledwie kilku metrow. Do tego na tak niskiej wysokosci (ok. 1350 m n.p.m.) upaly sie wzmogly do ponad 40-44 st. C.

Nieoczekiwanie droga sie zakorkowala. „Nie przejedziecie dalej. Droga sie zawalila”, oznajmil robotnik wychodzac nam naprzeciw. Spojrzelismy do gory na serpentyny kilkukilometrowego podjazdu. Dwie koparki w pocie czola likwidujac osuwisko, a wywrotka za wywrotka wywozily kolejne tony glazow. To co zastalismy – rumowisko skalne swiezo rozgarniete przez koparke – bylo iscie karkolomna nawierzchnia. Nie dalo sie po tym jecha, nawet pchac rower bylo ciezko, zwlaszcza, ze pod gore. Z przeleczy (ok. 1730 m n.p.m.) rozciagal sie fantastyczny widok na gory Simien z jednej strony i rozlegla doline z drugiej. Zobaczylismy tez dokladnie nasza droge – schodzila bardzo nisko do kolejnej rzeki (ok. 1300 m n.p.m.), by potem znow wspiac sie na podobna wysokosc, na ktorej stalismy. Zapowiadal sie ciezki dzien.

DSC_7607_crop

Fragmentarycznie pojawial sie asfalt po jednej lub drugiej stronie drogi. Na podjezdzie napotkalismy kolejne roboty drogowe, a sympatyczny inzynier budowy zaprosil nas na herbate i odpoczynek od upalu. W prowizorycznym  namiociku dziewczyna rozpalala ogien w piecyku. Ulokowalismy sie na fartuchu rzuconym na plyte pilśniową, tuz obok sekretarki, ktora w ozdobnej sukni z blyszczaca chusta siedziala w kucki na zwinietej szmacie na tej samej plycie pilsniowej i cos skrzetnie dodawala w slupku. Zaproponowano nam nawet injerę, lecz nie chcac przedluzac postoju, odmowilismy. Szkoda, bo do konca dnia nie powtorzyla sie okazja zjedzenia obiadu i ratowalismy sie batonikami. Co gorsza nie bylo gdzie kupic wody. Przez caly dzien minelismy jedynie dwie malenkie wioski. Sklepiki oferujace podstawowy asortyment dla mieszkancow nie zawieraly butelkowanej wody mineralnej. Awaryjnie nabralismy troche wody z baniaka od miejscowych, lecz nie mielismy ochoty ani filtrowac ani odkazac tej mętnej cieczy. 

Na kolejnym zjezdzie Marcin znow złapal gume. Przez osła. Stalo głupie zwierze na srodku drogi, rzucilo sie w prawo, nagle w lewo, Marcin slalomem – kamień, rawka, trach-ciach!… snake.

Odwodnieni, niedozywieni doczłapalismy do Adi Ark’ay. Na powitanie podbiegla osmioletnia dziewczynka, szarpnela z calej sily flage i zlamala jej maszcik. Witaj Etiopio, dzika Afryko!

ddsd

3 odpowiedzi do artykułu “W krainie kurzu, kamieni i palącego słońca

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *