:: Trasa
:: Relacja
Wstęp
Po udanej wyprawie rowerowej w Alpy w 1996 roku, zamarzyły mi
się zimniejsze i dziksze kraje północnej Europy. Cel wyprawy był
jasny: Przylądek Północny - Nordkapp zwany Mekką rowerzystów".
Każdy kto choć trochę zakosztował wypraw rowerowych, wcześniej,
czy później jedzie na ten najbardziej wysunięty na północ kraniec
Europy.
Cel został ustalony, teraz zostało
znalezienie towarzyszy. Po kilkumiesięcznych poszukiwaniach poprzez
ogólnoświatową sieć komputerową: Internet i gazety ekipa została
skompletowana; moimi partnerami zostali: Tomek Bondarewicz i Marcin
Doczekalski, obaj tak jak i ja studenci Politechniki Wrocławskiej.
Przygotowania do wyprawy trwają pół roku. Trzeba załatwić formalności:
wizy do Rosji, patronat Politechniki, kupić dużo sprzętu, perfekcyjnie
przygotować rowery i oczywiście przygotować się kondycyjnie. Wszyscy
dużo jeździmy i biegamy po schodach.
Ostatecznie wyjazd zostaje ustalony
na początek lipca. Pojedziemy przez Warszawę, gdzie musimy odebrać
wizy rosyjskie, a potem przez Litwę, Łotwę, Estonię, Rosję, Finlandię,
Norwegię i Szwecję. Powrót z Sztokholmu do Gdańska promem.
include($_SERVER["DOCUMENT_ROOT"] . '/_reklama/reklama-bigbox-turystyka.inc');
?>
Ruszamy
8 lipca , spotykamy się przy znaku
oznaczającym koniec miasta Wrocławia z Telewizją Polską. Kręcimy
parę scenek dla lokalnych wiadomości - Faktów" i o godzinie 13.00
w strugach deszczu ruszamy. Cały dzień mamy podobną pogodę. Po pokonaniu
80 km lądujemy w Ostrzeszowie gdzie łapie nas prawdziwa ulewa. Na
szczęście nie było nam dane rozbijać obozu w taką pogodę - dzięki
uprzejmości tamtejszego księdza mamy ciepłą kolację i suchy nocleg
na parafii. Następnego dnia w Grabowie w czasie odpoczynku podchodzą
do nas dzieci mówiąc że widziały nas w telewizji - rozmawiamy z
nimi chwilę. Pod koniec dnia kupując wodę w Lutomiersku na kolację
sprzedawca usłyszawszy, że gdzie jedziemy, robi nam zdjęcie i daje
nam za darmo butelkę wody. Czujemy się podbudowanie takimi znakami
sławy - jak tak dalej pójdzie to wiele nie wydamy pieniędzy na trasie
! W trakcie całej wyprawy będziemy spotykać się z różnymi reakcjami
na odpowiedź o celu naszej wyprawy: od pukania się w głowę, oznaki
przerażenia poprzez niekłamane zdziwienie. Tego dnia na bardzo ruchliwej
trasie, w pobliżu Sochaczewe dochodzi do małej kraksy; Marcin jadący
przodem zjeżdża z asfaltu, wpada w dziurę, a ja z Tomkiem o mało
nie wjeżdżamy na niego. Na szczęście skutki są niegroźne: podarte
spodnie i odrapania na skórze. Trzeci nocleg, jak również poprzedni
przychodzi spędzić nam na dziko. Do snu usypia nas w pobliżu Stalowej
Woli niesamowity koncert żabich rechotów. Następny dzień rozpoczynamy
od zwiedzania dworku Chopinowskiego. Tuż przed Warszawą spotykamy
pierwszych sakwiarzy" - czyli rowerzystów, którzy tak jak i my
podróżują wożąc cały swój dobytek na rowerze. Para Szwedów wyraża
lekkie zdziwienie co do celu naszej podróży i życzy nam szczęścia
w obowiązkowym języku podróżników - angielskim. Tego dnia załatwiamy
w Warszawie ostatnia formalność - volchery rosyjskie.
Nie wierzę co prawda w przesądy ale
dzień 13 lipca okazuje się dla nas pechowy i o mały włos nie dochodzi
do zakończenia wyprawy. W Grajewie - niedaleko Augustowa zatrzymujemy
się na obiad. Wyszukując najtańszego lokalu -czynnego w niedzielę
trafiamy do piwiarni piwa i zamawiamy najtańsze danie: fasolkę po
bretońsku. Oczekiwanie mocno się przedłuża - w tym czasie przysiadają
się do naszego stolika miejscowi z butelkami w ręku. Przez pierwszy
kwadrans trwa nawet miła pogawędka - dowiadujemy się że nasi goście
mają po ok. 20 lat, są żonaci, mają dzieci i parę lat spędzili już
w więzieniu. Zaczyna się nam robić trochę gorąco, jeden mocno podpity
jegomość podchodzi i próbuje mnie zaczepić. Na to wstaje wcześniej
poznany współbiesiadnik i ... zadaje parę ciosów obcemu. Dziękujemy
mu za obronę, czując jednak jak pętla zaciska się nam coraz bardziej
na szyi. Kelnerka przynosi fasolkę, a nasz obrońca zaczyna się coraz
bardziej natarczywie domagać od Marcina pieniędzy na piwo. Marcin
uparcie odmawia - i to był duży błąd, nasi dotychczasowi przyjaciele"
staja się coraz bardziej agresywni. Tomek daje znać że czas uciekać.
Zostawiamy ledwie tkniętą fasolkę i idziemy po rowery. Miejscowi
blokują nam drogę, ciągle domagając się od Marcina pieniędzy na
piwo, ten jednak uparcie odmawia. Zaczyna się szarpanina. Daję najbardziej
agresywnemu 2 zł i próbuję załagodzić konflikt, aby wyjść z całej
sytuacji z najmniejszymi stratami. Tracimy jeszcze dwie paczki ciastek
i zmykamy ile sił w nogach. Do strat doliczamy jeszcze podartą w
czasie szarpaniny sakwę Tomka. Na domiar złego za miastem łapie
nas deszcz. Nocleg spędzamy na kempingu w Augustowie.
Nazajutrz dowiadujemy się od sąsiadów że
Wrocław jest zalany. Zelektryzowani tą wiadomością rzucamy się do
najbliższego kiosku aby kupić GW" i z niedowierzaniem czytamy o
tragedii. Przez cały dzień próbujemy dodzwonić się do rodziny i
znajomych - zostawiamy wiadomość, że jedziemy dalej.
Litwa
Na Litwę wjeżdżamy z duszą na ramieniu; na granicy strażnik pyta
się przełożonych czy można nas wpuścić - nie widział on jeszcze
żeby ktoś tą granicę przekroczył na rowerze. Natomiast celnik litewski
po otrzymaniu odpowiedzi o cel podróży - oddał nam paszporty pytając
się tylko: Zwariowali ?" Dodatkowo cała patrząca na nas kolejka
- w większości laweciarze" - nie dodają nam otuchy.
Następnego dnia jesteśmy w Kownie
- dawnej stolicy Litwy, obecnie sercu i duszy tego kraju. Zwiedzamy
masywny prawosławny kościół św. Michała Archanioła (wewnątrz trwa
remont), gotycko-renesansową Kowieńską Archikatedrę i Muzeum Diabła,
które posiada w swych zbiorach kolekcję 2 tysięcy wyobrażeń czarta
z różnych części świata. Wieczorem przechadzamy się brukowanymi
uliczkami z niskimi trzy, czteropiętrowymi kamieniczkami. Nocleg
spędzamy w lokalu Związku Polaków na Litwie dzięki uprzejmości pani
Howańskiej. Przy okazji dowiadujemy się że 7% ludności Litwy to
Polacy, którzy nie zawsze są traktowani jako równorzędni mieszkańcy.
Łotwa
Dziesiątego dnia
wyprawy po przekroczeniu granicy Litewsko-Łotewskiej Tomek z dużą
prędkością wpada tylnym kołem w dziurę w jezdni. W efekcie koło
jest bardzo zdecentrowane. Na szczęcie w pobliżu jest zakład samochodowy
i przy pomocy młotka i klucza do szprych reperujemy pierwsze poważniejsze
uszkodzenie. W następnej odwiedzanej przez nas stolicy: Rydze przekonujemy
się nie po raz pierwszy o rowerowej solidarności. Nie zdążyliśmy
na dobre przyjrzeć się planowi miasta, a już podjechał do nas rowerzysta
pytając się dokąd nas popilotować.
W całym mieście ludzi można podzielić na dwie kategorie: miejscowych
biznesmenów z bez przerwy terkoczącymi telefonami komórkowymi i
turystów z aparatami fotograficznymi. Patrząc na piękną dopiero
co odnowioną zabudowę Starego Miasta, dobrze ubranych ludzi i dobre
zachodnie samochody nie można się oprzeć wrażeniu że Łotwa dawno
już wyszła z kryzysu.
Nocleg pierwszy raz w ciągu tej wyprawy
spędzamy na gospodarza". Rosjanin z żoną - Łotyszką okazują się
bardzo gościnni i nie tylko pozwalają nam rozbić namiot na terenie
swojego domku letniskowego za miastem, ale również częstują nas
kolacją i rano śniadaniem.
Estonia
Ze wszystkich krajów
nadbałtyckich Estonia miała być najbardziej cywilizowana i nowoczesna.
Pierwsze zetknięcie z tym krajem było jednak bardzo niegościnne
- po przekroczeniu granicy, przez 25 km ciągnęły się jedynie lasy
i pola. Po drodze nie było żadnego sklepu, ani baru nie mówiąc już
o banku, w którym można by wymienić walutę. Pierwsze więc wrażenie:
kraj dziki i słaba zaludniony. Spodziewaliśmy się także lepszych
dróg niż na Litwie i Łotwie. Rzeczywistość była jednak dla nas rowerzystów
niemiła: droga była, owszem bez większych dziur, za to asfalt był
bardzo chropowaty i gruboziarnisty. Po takiej drodze jechało się
jak pod górę. Pierwszy nocleg w Estonii okazał się także pierwszym
zetknięciem się z plagami komarów i muszek. Te nieprzyjemne owady
nie dość że dziurawiły" nam ręce i nogi, ale podczas jedzenia wdzierały
się nawet do ust., nosa i uszu! Przyszedł więc czas na wypróbowanie
mojego pomysłu obrony przed owadami. Na rowerowy kask założony na
głowę, narzucałem kawałek moskitery (firankę), a wolne końce wkładałem
za kołnierz bluzy. Wynalazek sprawdził się doskonale, posiadał jedną
jednak wadę: nie można było w
nim jeść (ale można pić!)
Następną odwiedzaną przez nas stolicą jest piękny,
średniowieczny Tallinn. Znajdujemy klasztor Dominikanów, o którym
dowiedzieliśmy się kiedyś z telewizji że przebywają tu polscy bracia.
Dzięki nim mamy tu dwa noclegi. Cały następny dzień poświęcamy na
zwiedzanie miasta. W wąskich uliczkach starego miasta czas zatrzymał
się w średniowieczu. Miasto to może poszczycić się najstarszym ratuszem
w Europie z XIV wieku. Cała starówka otoczona jest murami obronnymi
z basztami. Wieczorem, gdy mrok wąskich, brukowanych kamieniami
uliczek rozświetlają jedynie gazowe latarnie złudzenie cofnięcie
pryska dopiero, gdy zza zakrętu wyjeżdża Mercedes lub BMW. Patrząc
na Estonię przez pryzmat samochodów nie można się pozbyć wrażenia
że jest to bogaty kraj, bogatszy niż Polska. W Tallinie królują
najnowsze modele znanych marek. Wołg, Ład czy Moskwiczów w stolicy
nie uświadczy się. Jedynie na prowincji widać jak ten kraj jest
silnie rozwarstwiony - w wielu wsiach sklepy wyglądają jeszcze jak
za najlepszych czasów realnego socjalizmu, po polach jeżdżą traktory,
których miejsce jest w muzeum, a wiele ludzi prowadzi ręcznie prace
polowe.
Rosja
Nie powinno chyba nikogo dziwić
że granicę Estońsko-Rosyjską pokonywaliśmy z pewnym niepokojem.
Same formalności trwały około godziny. Celnicy rosyjscy mieli zastrzeżenia
do mojego paszportu. Po przejściu bramek z wykrywaczami metalu wjechaliśmy
do Iwanogrodu. Pierwsze rzecz jaka się nam rzuciła w oczy to samochody:
odwrotnie niż w państwach nadbałtyckich - same Łady, Moskwicze,
Czajki i Wołgi - marki, których poprzednio było najmniej. Generalnie
droga do Sankt-Petersburga jest złej jakości - pełno dziur i pęknięć.
Mijane sklepy przypominały o nie tak dawnym panującym tu komunizmie
- brudne szyby, odrapane ściany z odłażącą farbą. W sklepach tych
można było kupić np. ciastka z gratisowym, żywym karaluchem ! Kierowcy
rosyjscy w większości wyprzedzali nas w bezpiecznej odległości,
tylko niektórzy trąbili i spychali nas do rowu. Przydrożne stacje
benzynowe najbardziej chyba obrazują stan motoryzacji w tej części
Rosji - niektóre dystrybutory z lat chyba 50 były wskazówkowe. O
żadnych toaletach oczywiście nie było mowy. Jedyna dobrą dla nas
stroną takiego stanu rzeczy było brak olbrzymich tirów, jedynie
klekoczące, warczące i dymiące ciężarówki sprzed 30 lat. Tablice
informacyjne
które równie często kierowały na Sankt-Petersburg jak i na Leningrad,
potrafiły w jednym miejscu pokazywać że zostało jeszcze 60 km, żeby
za dwa kilometry pokazać że jest 66 km. Inną osobliwością były znaki
informacyjne pokazujące że do najbliższej stacji benzynowej zostało
jeszcze 45 km, lub do najbliższego warsztatu ... 70 km. W mijanych
wsiach widać było nienajlepszy status majątkowy przeciętnego Rosjanina
- starzy ludzie koszący trawę i zbierający ziemniaki w polu, brudne
dzieci biegające boso i dużo babuszek sprzedających przy drodze
mleko, biały ser, śmietanę i ziemniaki.
Zgodnie z założeniem dystans od granicy do Sankt
Petersburga pokonaliśmy w jeden dzień - bardzo długi dzień. Wszystkim
jechało się źle, na domiar złego Tomkowi pękł wspornik siodełka
przez co tracimy sporo czasu na jego naprawę. Jednak gdy na 130
-tym kilometrze ujrzeliśmy tablicę Sankt-Petersburg" a za nią wielki
neon Leningrad" wstąpiły w nas nowe siły, które pozwoliły przejechać
jeszcze 35 km przez potworne blokowiska.
Cały następny dzień poświęcamy na zwiedzanie
miasta. Poza standardowymi miejscami takimi jak Ermitaż, Newskij
Prospekt, Twierdza Pietropawłowska, Sobór Isaakijewski i Admiralicja
szukaliśmy ducha Komunizmu. Nie zawiedliśmy się: w mieście zostało
jeszcze sporo pomników, tablic pamiątkowych i obrazów Lenina, Marksa
i Engelsa. W samym mieście widoczne są zachodzące w Rosji zmiany
gospodarcze. Sklepy są tak samo dobrze zaopatrzone jak w Polsce,
zabytki są odrestaurowywane, a na ulicach prowadzonych jest wiele
remontów. Wszystko to przyciąga turystów z całego świata, których
widać tu wiele. Rosjanie w miastach jeżdżą fatalnie. Mogę to powiedzieć
na podstawie obserwacji tego miasta jak i Moskwy, w której byłem
wcześniej. Przede wszystkim pieszy nie ma co liczyć że będąc już
nawet na pasach jakiś rosyjski samochód zatrzyma się. Musi on nawet
uważać gdy ma zielone światło. Rowerzyści, których w Petersburgu
nie widać, nie mają praktycznie żadnych praw.
Na granicy Rosyjsko-Fińskiej żołnierze
rosyjscy kazali nam prześwietlić filmy, bo fotografowaliśmy drogowskaz
- obiekt strategiczny. W moim aparacie skończył się akurat film,
więc uniknąłem tego, ale Tomek musiał otworzyć aparat i stracił
parę klatek.
Finlandia
Po trzech tygodniach jazdy i zrobieniu 2000 km dotarliśmy wreszcie
do cywilizowanej części Europy - Finlandii. Od teraz nie obawialiśmy
się o rowery, które zostawialiśmy wszędzie nie przypięte, nie baliśmy
się rozbijać namiotu 5 metrów od szosy oraz bezstresowo jechaliśmy
po szosie - samochody wyprzedzały nas w dużej odległości, a szosy
były bardzo szerokie. Finlandia jest rajem dla rowerzystów - na
szosach jest mały ruch, nie ma olbrzymich TIR-ów, dookoła ciągną
się jedynie lasy i jeziora. Ze znalezieniem noclegu nie ma problemu
- w każdej chwili można skręcić w jakąś polną drogę, a miejsce na
namiot wśród karłowatych lasów nad jeziorami jest nieograniczone.
Przez cały następny tydzień krajobraz był ciągle taki sam: lasy,
jeziora, lasy, jeziora, ... Po drodze małe wioski i miasteczka,
w których - co charakterystyczne - zawsze były ścieżki rowerowe.
Jedynym większym miastem w tej części
Finlandii jest Rovaniemi - stolica Św. Mikołaja. Spędziliśmy tam
dwa dni, zwiedzając wspaniałe muzeum
Artikum. Pokazywało ono historię pierwszych mieszkańców północnej
Skandynawii: Lapończyków, oraz uważanego za ich stolicę miasta Rovaniemi.
W schłodzonych salach przedstawiona była flora i fauna Artyki i
północnej Europy. W muzeum jest dużo komputerów multimedialnych
na których można prześledzić np. pewne procesy charakterystyczne
dla tej części świata. Filmy dokumentalne są wyświetlane na monitorach,
a przeźrocza na ekranach lub wprost na ścianie. Niektóre tablice
są interaktywne: zwiedzający musi coś nacisnąć lub przesunąć aby
otrzymać żądaną informację. Na mnie duże wrażenie zrobiła gablota
z wypchanymi charakterystycznymi dla Arktyki zwierzętami - dzięki
przyciskom można było usłyszeć bardzo realne dźwięki jakie wydają.
Osiem kilometrów na północ za miastem przebiega Koło Polarne.
Miejsce to jest oczywiście centrum turystycznym, w którym można
wszystko kupić co się kojarzy z Mikołajem, Arktyką lub Finlandia:
począwszy od rogowych otwieraczy do butelek, poprzez drewniane telefony
komórkowe, wieszaki, sztućce, skończywszy na mielonkach z renifera.
Za odpowiednią opłatą można sobie zrobić zdjęcie z Mikołajem, krasnoludki
są na szczęście bezpłatne. Podczas fotografowania się pod tablicą
wyznaczającą Koło, niemieccy turyści dowiedziawszy się skąd i dokąd
jedziemy, dają nam szampana i robią nam zbiorowe zdjęcia. W miejscu
tym spędzamy łącznie 3 godziny - spotykamy jeszcze Polaków, Rosjan
podróżujących na Ukrainach i Finów - tez rowerzystów.
Jadąc przez Finlandię co rusz spotykamy
się z odznakami sympatii. Zaraz po przekroczeniu granicy, w pewnym
barze właścicielka nie dość że pozwala nam zjeść nasze śniadanie
to daje nam za darmo kawę i ciastka. Znowu gdzie indziej musieliśmy
zapłacić za korzystanie na kempingu z kuchni, ale gdy właściciel
porozmawiał z nami na temat naszej trasy, oddał nam pieniądze. Takie
drobne gesty bardzo nas cieszą
Za
Kołem Polarnym wjeżdżamy na Autostradę Arktyczną - wspaniałą i jedyną
drogę łączącą Rovaniemi z Przylądkiem Północnym. Droga jest niesamowita
- kompletna dzicz, jedno z najbardziej odludnych mjejsc w Europie.
Samochody rzadko nas mijają, najbliższe siedziby ludzkie są nawet
w odległosci 40 km. Przez następne pięć dni mamy typowo skandynawską
pogodę, czyli bardzo zmienną - raz deszcz, raz ulewa, chwila przerwy
i znowu deszcz. Temperatura po raz pierwszy spadała w dzień poniżej
10 stopni. Wieczorem jest ok. 5°, wkładamy czapki i rękawiczki.
Norwegia
Na granicy Fińsko-Norweskiej zaczynają
się coraz wyższe wzniesienie: do 400 m n.p.m. Pod koniec 36 dnia
wyprawy, kiedy do celu zostało tylko 100 km spotykamy japończyka,
który jedzie dookoła świata. Ruszył on dwa lata temu z Japonii,
przejechał obie Ameryki i ma na koncie 32 tys. kilometrów. Dalej
zamierza jechać przez Europę, Afrykę i Azję - liczy że w trzy lata
dotrze do domu. Jedziemy razem parędziesiąt kilometrów i rozbijamy
się na ostatnim przed celem biwaku. Decydujący dzień wyprawy rozpoczynamy
o 8.00 Japończyk zwija się szybciej, my ruszamy o 10.00. Spokojnie
jedziemy wzdłuż wybrzeża, po lewej stronie mamy skały, po prawej
kryształowo czyste Morze Barentsa. Po drodze spotykamy ekipę Telewizji
Polskiej. Po wymianie wrażeń z ostatnich dni, proponują nam nagranie
dla programu dla dzieci: 5-10-15. W zamian dostajemy tak dla nas
cenne jedzenie: musli, kiełbasę, nugat, mleko i serki. Dalsza droga
jest wspaniała - stada reniferów, trawa, porosty, kamienie i morze,
żadnego drzewa, rzadko przejeżdżające samochody.
Po przeprawie promowej na wyspę
Mageroya jemy kanapki i przygotowujemy się psychicznie od ostatniego
35-cio kilometrowego, najtrudniejszego etapu wyprawy. Ostatnie 2
i pół godziny to jazda w nieustającym deszczu. Trasa jest iście
alpejska, dziesięcio-procentowe podjazdy, zjazdy i znowu podjazdy.
Pod koniec, kiedy już wydaje się że zostało 2 kilometry do celu,
droga zjeżdża w dół, a ostatni kilometr to mozolna wspinaczka na
płaskowyż, który leży na wysokości 307 m n.p.m. Jest ! jest ! Po
37 dniach i pokonaniu 3600 km Nordkapp został zdobyty !
W nagrodę mamy wspaniały zachód słońca, zachód dokładnie na północy.
Przez najbliższe trzy dni siedzimy
tu zafascynowani krajobrazami i ludźmi - oprócz nas jest tu nasz
Japończyk, dwoje Niemców, Czech, wszyscy oczywiście na rowerach
i Basia - niezwykła autostopowiczka z Katowic.
Widok na nasz namiot
Wszyscy siedzimy w ciepłym i przytulnym Centrum Turystycznym (na
zewnątrz temperatura oscyluje w granicach 0°-5° C) i rozmawiamy
głównie po angielsku o przeżytych przygodach i planach na przyszłość.
Drugiego dnia w trójkę idziemy na faktycznie najbardziej wysunięty
na północ przylądek Europy - Knivskieloden. Nordkapp, wbrew temu
co reklamują, leży o półtora kilometra dalej od Bieguna. Cała wycieczka
trwa 9 godzin, w czasie których idąc na przełaj po górach przypominających
nasze Tatry zdobywamy zupełnie nieuczęszczany i nieefektowny przylądek.
Mimo że wydaje nam się iż w Centrum
są tłumy, połowa sierpnia to końcówka sezonu. Odpływamy jednym z
ostatnich promów kursujących wg letniego rozkładu. Jesień jest coraz
bardziej widoczna - z drzew spadają pożółkłe liście, coraz częściej
pada deszcz, a temperatura w pełnym słońcu wynosi 15° C. Powrót
przez północną Norwegię i Szwecje to ciągłe zmaganie się z górami
(do 500 m n.p.m.), wiatrem i deszczem. W czasie powrotu spotykamy
drugą Wrcoławską wyprawę na Przylądek Północny.
Szwecja
Po dotarciu do Zatoki Botnickiej
jedziemy cały czas wzdłuż morza. Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy
drogą ekspresową, zostaliśmy zatrzymani przez policjantów. Okazało
się że szwedzcy kierowcy dzwonili ze swoich telefonów komórkowych
i skarżyli na nas, że jedziemy drogą tylko dla samochodów. Takie
zachowanie jest bardzo charakterystyczne dla skandynawów - w szkołach
nie istnieje coś takiego jak podpowiadanie, a ludzie często na siebie
donoszą. Po drodze zwiedzamy jeszcze Upsalę i Sztokcholm gdzie wsiadamy
na prom i wracamy do ojczyzny.
:: Statystyka
- wyprawa trwała 60 dni,
- pokonaliśmy 5600 km.
- trzy dni były bez jazdy,
- średnio dziennie jechaliśmy 98 km n
- najdłuższy dzienny etap wynosił 175 km.
:: Sponsorzy
Składamy serdeczne podziękowania władzom Politechniki Wrocławskiej,
Panu Andrzejowi Pawlakowi z firmy ABeT, Urzędowi Miasta Jeleniej
Góry oraz firmie Kodak za pomoc finansową, bez której ta wyprawa
nie doszłaby do skutku.
Ten artykuł ukazał się również w "Gazecie Dolnosląsiej" dodatku
"Gazety Wyborczej" (18-19 październik 1997 i 25-26 październik 1997
)
Kontakt:
Marcin Korzonek
|