W Biszkeku wylądowaliśmy o trzeciej w nocy. Nie jest to dobra pora na szukanie noclegu w obcym kraju – szczególnie jeśli jest to azjatyckie miasto, a do tego w Kirgizji. Z terminala wyszliśmy ostatni gdyż pozbieranie wszystkich bagaży (mimo, że nie mieliśmy ze sobą rowerów), z których kilka było uszkodzonych zajęło nam sporo czasu. Gdy już uporaliśmy się z wszystkimi formalnościami, zostaliśmy tradycyjnie powitani przez całkiem spory komitet powitalny. Taksówkarzy. Na nasze szczęście poznany w samolocie Kirgiz czekał wśród nich. Teraz już poszło jak z płatka. Ładujemy się do starego dużego Audi w 6 osób, 16 sakw, 4 plecaczki i jeszcze kilka innych tobołków i jedziemy do centrum. Jesteśmy już tak zmęczeni, że nawet specjalnie nie zwracamy uwagi na stan mieszkania, które wynajmujemy. Spędzamy w nim 3 dni razem z całkiem dorodną kolonią karaluchów i komarów.

Jak rzadko która stolica – Biszkek – nie jest zbyt ciekawym miejscem do zwiedzania. Dotyczy to właściwie nie tylko tego miasta ale całego kraju. Trudno znaleźć inny, który posiada tak mało typowych zabytków, które mogą zainteresować turystów. Dlaczego zatem tu przyjechaliśmy? Bo jest to idealny kraj na podróżowanie rowerem. Kirgizja jest nazywana azjatycką Szwajcarią, bynajmniej nie z powodu zamożności mieszkańców – gdyż jest to jeden z najbiedniejszych krajów świata – ale z powodu swojego ukształtowania terenu. Ponad połowa powierzchni leży na wysokości 2500 m. Jedna ósma jest poniżej 1500 m, a 90 % powierzchni kraju to góry. Drogi w większości to szutry, na których nie dość że nie ma dużego ruchu, to dodatkowo jeździ stosunkowo mało ciężarówek. Wszyscy kierowcy starają się omijać ten kraj, gdzie trudno znaleźć drogę, która nie wspina się na trzytysięczną przełęcz. Jeśli do tego dodamy codzienne widoki gór z ośnieżonymi czterotysięcznymi szczytami, miłych, gościnnych ludzi i wspaniałą przyrodę, to nie można się dziwić że już od dawna marzyliśmy aby tu przyjechać.

Zabawa w przesyłanie rowerów cargo nie była nam obca. W 1999 roku nadawaliśmy razem z Grześkiem nasze rowery w Delhi w Indiach do Polski. Wiedzieliśmy więc, że zajmie nam to sporo czasu, jednak nie przypuszczaliśmy, że będzie to aż taka droga przez mękę. Dość powiedzieć że, cała operacja zajęła nam 8 godzin, zaangażowanych zostało w to ok. 7 urzędników, łącznie z samym dyrektorem urzędu celnego. Koniec końców wracamy do mieszkania, z rowerami na dachu taksówki równie starej jak kierowca. Wieczorem składamy misternie poroskręcane jednoślady i udajemy się na zasłużony odpoczynek.

Biszkek nie zamierzał nas łatwo wypuścić. Najpierw okazało się, że trafiliśmy na dwugodzinna przerwę obiadową, kiedy chcieliśmy dopełnić formalności i zarejestrować nasz pobyt w tym kraju w tzw. OVIRze. Potem zgubiliśmy drogę i musieliśmy zawracać. Z tego wszystkiego granicę miasta mijamy dopiero około godziny 16, kierując się do odległej o 175 km Balykczi – małej miejscowości leżącej nad jeziorem Issyk-Kol. Droga nad to czwarte najgłębsze jezioro świata oraz drugie najwyżej położone po Tikitaca nie była zbyt ciekawa. Płasko, nudno i jak na Kirgizję – duży ruch. Nic dziwnego, nad tym pięknym jeziorem znajdują się liczne pensjonaty, pokoje gościnne oraz rezydencje najbogatszych Kirgizów i członków rządu. Dopiero końcówka drogi biegnącej kanionem rzeki Czu, który przecina pasmo Kjungej-Ala-Too jest interesująca i widokowa. Po pokonaniu w sumie około 800 metrów w pionie docieramy do jeziora Issyk-Kol leżącego na wysokości aż 1600 metrów. Teraz zamierzamy okrążyć prawie całe dwustukilometrowej długości jezioro. Mijamy typowo letniskowe wioski położone nad samym brzegiem. W weekend aż ciężko przebić się przez tłumy ludzi na plaży. Szosa jednak nie biegnie nad samym jeziorem, a w pewnej odległości, czasem zbliżając się tylko do niego. Pogoda dopisuje, ale zdrowie niestety szwankuje – Agata zaczyna mieć poważne problemy z kolanem. Duża ilość wiosek, oraz ludzi nie sprzyja znajdywaniu noclegów na dziko. Prawie zawsze musimy długo kluczyć i szukać, aby znaleźć odpowiednie miejsce – zazwyczaj lądujemy w głębokich krzakach. Z tego wszystkiego jesteśmy nieco zawiedzeni jeziorem, którego prawie w ogóle nie widzimy. Dopiero gdy dojechaliśmy na najdalej na wschód wysunięty kraniec jeziora zostaliśmy wynagrodzeni. Najpierw skręciliśmy w polną drogę, która na oko miała dojść do brzegu jeziora. Niestety z każdym metrem jazdy w dół stawała się coraz mniej widoczna w chaszczach i trawie. W końcu zawracamy i rozpoczynamy mozolny powrót pod górę – straciliśmy prawie godzinę. Jedziemy w stronę widocznego na horyzoncie miasteczka Tup i skręcamy w pierwszą asfaltową drogę, która kieruje do jeziora. Tym razem mamy szczęście; przejeżdżamy jeszcze przez zdewastowany olbrzymi kołchoz i docieramy na malowniczo położony półwysep. Znajdujemy osłonięte krzakami miejsce na skarpie na równiutkiej – przystrzyżonej przez owce trawce, z pięknym widokiem na jezioro. Jesteśmy co prawda widoczni „jak na patelni” od strony jeziora, ale tym razem się tym nie przejmujemy. Wieczorem przychodzą miejscowi i sprzedają nam wędzone ryby. Sprawę kolacji mamy więc załatwioną: ryba i piwo.

Kontuzja kolana Agaty zmusza nas następnego dnia do podjęcia decyzji o zrobieniu w Karakol – największym mieście wschodniej Kirgizji – jednodniowego odpoczynku. W miasteczku – kirgiskim Zakopanem panuje „trampingowa” atmosfera. W hotelach, guest house, czy w restauracjach spotykamy wielu turystów. Nic dziwnego – to właśnie tutaj znajduje się najwięcej atrakcji – gorące źródła, Czerwone Skały, lodowiec Inylchek oraz cel większości podróżników: szlaki turystyczne, a raczej ścieżki w Tien-Szan w okolicach siedmiotysięcznika: Piku Pabiedy oraz Chan Tengri. Spotykamy tu też rowerzystów; parę: Szwajcarkę i Niemca, dla których jest to już drugi pobyt na rowerach w tym kraju. Już po krótkiej rozmowie okazuje się że udało im się przejechać z Barskoon do Narynu – dokładnie tak jak my zamierzamy. Opowiadają że jest to bardzo trudna droga, w wielu miejscach nie da się jechać i bez pomocy miejscowych nie dali by rady tego dokonać. Wręcz odradzają nam porywania się na ten wariant drogi. W naszym „hotelu” wieczorem gawędzimy z Angielką, która sama podróżuje przez Azję na rowerze. Zamierza dotrzeć do Tybetu. Nie musieliśmy też długo czekać aby usłyszeć polski język. Tak więc do późnych godzin wieczornych razem z międzynarodowym towarzystwem siedzimy na dziedzińcu popijając piwo, snując wspomnienia i planując przyszłość.

Odwiedzamy rozklekotana taksówką dolinę Jeti-Oghuz – Siedmiu Byków. Jest słynna z powodu pięknych skał o intensywnej czerwonej barwie. Poza abstrakcyjnymi formacjami jest też „Rozbite Serce” – jak można się domyśleć – skała w kształcie serca. Na końcu drogi znajdujemy stare i mocno już chylące się ku upadkowi radzieckie sanatorium, w którym oczywiście fundujemy sobie gorącą kąpiel w wielkich wannach. Na rozbite kolano – jak znalazł. Znowu mile kończymy dzień w towarzystwie trampów i piwa.

Planowanie naszej przyszłej trasy w Kirgizji było trudne i trwało kilka tygodni- owszem w Internecie można znaleźć trochę informacji praktycznych o podróżowaniu w tym kraju, ale praktycznie wszystkie dotyczyły dróg, które są zaznaczone na mapie. Żelazne punkty programu dla rowerzystów to objechanie jeziora Issyk-Kol oraz wjechanie na czterotysięczną przełęcz – jedną z kilku w tym kraju – Sjok (Suek). Zdecydowana większość turystów wraca z przełęczy nad jezioro tą sama drogą i okrążając potężne, prawie pięciotysięczne pasma górskie Tien-Szan jedzie nad urokliwe, małe jezioro Son-Kol. Nam zależało na przebiciu się przez wysokie góry od przełęczy Sjok do miasteczka Naryn i dalej nad Son-Kol. Ta trasa wydała nam się interesująca i pozwalała na zaoszczędzenie kilku dni. Przed wyjazdem udało mi się znaleźć tylko dwie relacje osób, którym ta sztuka się udała. Przerwę w Karakol wykorzystałem na odwiedzenie agencji turystycznych i próbowałem dowiedzieć się czegoś o możliwości przejechania tej trasy. Później w czasie jazdy – im bardziej zbliżaliśmy się do przełęczy tym częściej pytaliśmy miejscowych, który wybrać wariant. Z kompilacji wszystkich informacji wynikało, że jedynym sposobem będzie jechanie wzdłuż rzek – Narynu lub Małego Narynu (Little Naryn). Niestety co informator, to zupełnie inne dane na ten temat. Jedni mówili nam, że przejedziemy tylko przez przełęcz Arabel, inni z kolei, że tamtędy nie da się i jedyna szansa to pojechanie wzdłuż Narynu. Ten brak, a właściwie sprzeczność informacji nie nastrajała nas zbyt dobrze.

Ostatni nocleg, przed wjechaniem w wysokie góry spędzamy nad samym jeziorem – na kamienistej plaży tuż obok rozwidlenia dróg do Balykczi – wzdłuż brzegu Issyk-Kol oraz na południe w wysokie góry. Przejeżdżamy przez wioskę Barskoon, gdzie już na dobre żegnamy się z asfaltową szosą i rozpoczynamy mozolną wspinaczkę z 1600 metrów, na których leżało jezioro na przełęcz 3750 m n.pm. Z początku jesteśmy zaskoczeni szerokością i jakością drogi – jest ona co prawda szutrowa, ale widać że została przystosowana do ruchu ciężkich samochodów – jest pokryta dobrze ubitym żwirem. Zagadka szybko się wyjaśnia – codziennie mija nas kilkadziesiąt potężnych ciężarówek w drodze do i z kanadyjskiej kopalni złota. Z jednej strony – dzięki temu mamy stosunkowo bezpieczną i szeroką drogę, z drugiej jednak przeszkadza nam pył wzbudzany przez samochody oraz kłęby spalin po każdorazowym przejeździe. Cały pierwszy dzień jedziemy w górę strumienia Barskoon. Mozolnie wspinamy się czując każdy gram niepotrzebnego bagażu. Kiedy jednak naszym oczom ukazuje się zygzakowaty podjazd na Sary Mojnok decydujemy się na zakończenie dzisiejszej rundy. Szczególnie że słońce powoli chowa się za góry, a po prawie stronie od drogi – przy strumieniu mamy ładny kawałek płaskiego terenu na rozbicie namiotu. Stoi tam jedna jurta – więc omijając powoli wściekle ujadające psy – idziemy porozmawiać z – jak się okazuje – kompletnie pijanym Kirgizem. Wolimy zapytać się o zgodę i spać „pod opieką miejscowego”, gdyż około dwóch kilometrów wcześniej zostaliśmy zaczepieni przez dwóch mężczyzn, którzy domagali się haraczu. Jakoś udało nam się ich zbyć, ale nie czuliśmy się bezpieczni w tej dolinie.

Rano wstawaliśmy jak na skazanie. Nawet widok powoli pełzających po zboczach doliny promieni wschodzącego słońca nas nie pocieszał. Wystarczyło spojrzeć w górę – tam gdzie mieliśmy jechać, aby kęs chleba stawał w gardle. Żegnamy się z nie do końca trzeźwym jeszcze gospodarzem, który cały czas myśli że jesteśmy Francuzami i nawet teraz rano nie jesteśmy w stanie mu tego wybić z głowy. Ostatnie zdjęcia, a nawet miłosne wyznania Kirgiza do naszych dziewczyn i możemy ruszać. Dopiero teraz czujemy co to znaczy stroma droga… Przez prawie pięć kilometrów pełzniemy od zakrętu do zakrętu. Mają one tak duże nachylenie, że samochody hamując przy zjeździe, oraz dodając gazu na podjeździe niszczą utwardzoną nawierzchnię pozostawiając miałki żwir i piasek, w którym się zakopujemy. Kiedy w końcu wjeżdżamy na górę, licznik wysokości pokazuje 3120 m n.p.m. a na horyzoncie majaczą kolejne serpentyny. Jemy szybki obiad gotowany na maszynce i bierzemy się za ostatni odcinek.

To prawdopodobnie tutaj wiosną 2000 roku ciężarówka przewożąca związki cyjanku używane przy przetwarzaniu i wydobywaniu złota wypadła z drogi i roztrzaskała się w strumieniu skażając okolice. Doprowadziło to do znacznego zmniejszenia się ruchu turystycznego w okolicach jeziora Issyk-Kol.

Coraz bardziej daje nam w kość wysokość – nasze oddechy są szybkie i krótkie. Wreszcie o 17.15 zdobywamy Przełęcz Barskoon, która wg różnych źródeł ma od 3750 do 3800 m n.p.m. Jesteśmy piekielnie zmęczeni, ale widok na trawiastą szeroką dolinę z małymi oczkami wodnymi, oraz górującymi ośnieżonymi lodowcami wynagradza nam wszelkie trudy.

W nocy temperatura spadła do 3 stopni więc rano przy śniadaniu wygrzewamy się we wschodzącym słońcu podziwiając skrzący się lodowiec. Niebo jest błękitne, a powietrze ostre jak brzytwa. Jedziemy 9 kilometrów przepiękną wyżyną – cały czas na wysokości około 3700 metrów. To właśnie dla takich chwil warte są całoroczne wyrzeczenia oraz pot i ból podczas wspinaczki. Dojeżdżamy do dużej stacji transformatorowej. Nowe, błyszczące urządzenia wyglądają nierealnie na tym zupełnie odludnym kawałku świata. Teraz musimy podjąć najważniejszą decyzję – która drogę wybrać. To właśnie to miejsce wszyscy zgodnie wskazywali jako rozdroże. Szeroka i dobra „kopalniana” droga kieruje się w lewo – na wschód. My wybieramy zdecydowanie mniej uczęszczaną zdążającą na południowy-zachód na przełęcz Arabel. Zanim jednak ruszymy, musimy zaczekać na jakiś samochód – mamy już mało paliwa do maszynki. Starego dymiącego Kamaza łapiemy dopiero po półgodzinnym oczekiwaniu. Niestety ma tylko olej napędowy, a nie benzynę. Na całe szczęście jedna z naszych maszynek to najbardziej zaawansowany model, który działa na praktycznie każdym paliwie – teraz będzie miała okazję sprawdzić się.

Rozpoczynamy znowu mozolną wspinaczkę. Nie są to już serpentyny – droga łagodnie kluczy doliną to w prawo to w lewo. Słońce przygrzewa, ale jest zimno – w załomach skał leży nawet śnieg. Droga coraz bardziej wrzyna się pomiędzy dwie skalisto-żwirowe góry, zwiększając nachylenie. Około dwóch kilometrów przed przełęczą zatrzymujemy mijającego nas UAZa. Kierowca – właściciel myśliwskiej bazy dla turystów – doskonale orientuje się w terenie, więc wreszcie możemy upewnić się czy dobrze jedziemy. A nie jedziemy tam gdzie chcemy. Wielkie jest nasz zdziwienie, kiedy Nurbek tłumaczy nam, że droga na której znajdujemy się prowadzi do Kara-Saj, a przed nami jest czterotysięczna przełęcz Sjok. Nie rozumiemy, jak tak mogliśmy popełnić tak wielka pomyłkę. Winna okazuje się kopalnia złota – droga prowadząca do niej nie jest zaznaczona na żadnej mapie, właśnie według niej orientowaliśmy mapę. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło: przełęcz Arabel, przez którą chcieliśmy jechać jest nieprzejezdna. Skrzętnie słuchamy i notujemy wskazówek przez prawie godzinę. Częstujemy Kirgizów papierosami, umawiamy się przy rzece Ułan, gdzie znajduje się baza leżąca na naszym szlaku.

Skołowani niespodziewaną zmianą wjeżdżamy na przełęcz Sjok (4021 m np.m) i świętujemy sukces specjalnie trzymanymi na ta okazję żelowymi miśkami Haribo. Zaliczamy szalony dziesięciokilometrowy zjazd, zatrzymując się dopiero przy małych zabudowaniach gospodarczych. Prosimy zdziwionych nasza obecnością mieszkańców o lepioszkę – rodzaj płaskiego, okrągłego chleba, będącego podstawą żywienia w Kirgizji. Na wypieczenie kilku „bochenków” musimy zaczekać popijając herbatą zagryzaną lepioszką z gęstą śmietaną oraz konfiturami. Zaraz za zabudowaniami jest rozjazd – na lewo do Kara-Saj, a prosto – przez rzekę w bród do Karakolki. Dzień pełen wrażeń kończymy gdy droga znowu zaczyna się wspinać na kolejną przełęcz.

Zgodnie ze wskazówkami – następnego dnia zjeżdżamy do bardzo szerokiej doliny rzeki Naryn i jedziemy olbrzymim płaskowyżem na wysokości 3200 metrów w dół rzeki Naryn. Niestety cały dzień wieje bardzo silny wiatr – miejscowi nazywają go „Szamal”. Klniemy na czym świat stoi – szutrowa droga jest równa i płaska, a my grzebiemy się 10-12 km/h. Za Karakolką, która okazuje się prawie wymarłą wioską, przejeżdżamy rzekę Naryn po drewnianym dużym moście i po 7 kilometrach drogę zagradza nam kolejna rzeka. To Karakol o której wspominał kierowca UAZa i z która możemy mieć problem. Mimo ze jest to tylko dopływ Narynu, jest ona szeroka i ma wartki nurt. Nic dziwnego – woda pochodzi z topniejących lodowców w górach. Jedyna szansa to próba sforsowania przeszkody rano – kiedy poziom rzeki jest najniższy. Idziemy jeszcze z Grześkiem na ponadgodzinne poszukiwanie czystej wody – w rzece jest brązowa od mułu i szlamu.

Rano Karakol jest spokojniejsza, więc Grzesiek pierwszy próbuje sforsować ją z jednym rowerem. Gdy już wydaje się że jest na drugim brzegu, silny nurt prawie powala go. Z trudem podpierając się rowerem udaje mu się wyjść na brzeg. Ta sytuacja uzmysławia nam powagę sytuacji. Całe zajście obserwuje bacznie kilku mężczyzn z pobliskich zabudowań. Już wczoraj proponowali nam transport na drugi brzeg za astronomiczna sumę 100$. Teraz – widząc pewnie naszą determinację – pomagają nam nie wspominając o opłacie. Po kolei – rowery, sakwy i na koniec my sami – zostajemy bezpiecznie przetransportowani. Podczas śniadania, które dopiero teraz jemy obserwujemy przeprawę „naszego” UAZa przez rzekę. Też łatwo to nie poszło, a w czasie przeprawy – na kamieniach zgubił tłumik. Witamy się z kierowcą i po krótkiej rozmowie umawiamy się w odległej o około 20 km bazie. Nasz droga to dwa ledwie widoczne ślady opon samochodowych wśród skał i niskich krzewów. Szlab biegnie wzdłuż rzeki wspinając się na okoliczne pagórki. Niektóre z nich są tak strome że rowery musimy pchać. Gdy drogę zagradza nam kolejna rzeka – Ułan, zgodnie ze wskazówkami Nurbeka jedziemy wzdłuż niej, aby po 3 kilometrach dotrzeć do małej bazy składającej się z jurty, barakowozu oraz domu. Zostajemy serdecznie ugoszczeni przez gospodarza i Lenę – kucharkę. Mimo że do końca dnia zostało trochę czasu, podejmujemy decyzje o odpoczynku zostaniu tutaj na noc. Wieczór kończymy wódką oraz pielmienami – czyli małymi pierożkami mięsem pływającymi w rosole.

Rano w obozie pojawiają się strażnicy. Okazuje się że będziemy musieli zapłacić za przejazd przez rezerwat przyrody. Targujemy się mocno i po ustaleniu ceny jemy śniadanie – tym razem Kurduuk – czyli smażone kawałki kozła z zapiekanymi ziemniakami. Twarde jak kamień, i śmierdzące ale pożywne.

Pierwsza przeszkoda, którą musimy pokonać to rzeka. Niedaleko obozu znajduje się rachityczny mostek o filigranowej konstrukcji. Strażnicy po kolei przenoszą rowery, a my przejeżdżamy rzekę na koniach. O ile wcześniej narzekaliśmy na drogę, to teraz modliliśmy się o taką. Cały czas przedzieramy się wąską ścieżką wśród krzewów i wysokiej trawy. Co chwila schodzimy z rowerów i prowadzimy je. Czterech strażników cały czas eskortuje nas na koniach. Okazują się pomocni, kiedy ścieżka nagle ginie w nurtach wezbranego Narynu – poziom wody jest wysoki. Znowu rozbieramy sakwy i po kolei na koniach przenosimy rowery i sakwy. Im dalej w las tym gorzej – i to dosłownie. Pojawiają się drzewa i wysokie kujące krzewy. Jest tak wąsko pomiędzy nimi, że z trudem przepychamy objuczone sakwami rowery. Czując oddech koni na karku i chcąc skrócić te męki pędzimy ile sił w nogach. Jesteśmy podenerwowani całą sytuacją. Kiedy Agata rozbija kolano podczas wywrotki, zatrzymujemy się i po naradzie postanawiamy odesłać strażników, szczególnie że znowu dopominają się zapłaty za dalszą drogę. Wyprzedzają nas a my kontynuujemy przedzieranie się końska ścieżką. Tutaj nawet człowiek ma problem aby przejść – co dopiero rowerzysta. Kulminacją trudności tego dnia jest skalny, stromy żleb, który musimy pokonać po wąziutkiej trawersującej ścieżce. Jeden błąd i znajdziemy się we wzburzonych wodach rzeki. Każda taka przeszkoda to prawie dwie godziny straty – rozebranie rowerów, przenoszenie po dwie sakwy, oraz znowu skompletowanie całego sprzętu po drugiej stronie. Pod koniec dnia ścieżka nagle ginie pośród trawy. Z trudem znajdujemy dalszy szlak – dla odmiany prowadzi prawie pionowo po zboczu góry. Ostatnimi siłami wpychamy po dwie osoby każdy rower. Trudno uwierzyć, ale przejechaliśmy tego dnia tylko niecałe 20 kilometrów – chociaż „przejechaliśmy” to za dużo powiedziane.

Rano budzą nas świstaki. Ruszamy żwawo z nadzieją, że dzisiaj będzie lepiej. Przed nami były jednak: kilka przepraw przez małe rzeki, dwa bardzo strome podejścia na skaliste zbocza, miejscami nieustępującej naszej polskiej „Orlej Perci” oraz złapana guma. Na zakończenie dnia zaliczyłem ładny lot przez kierownicę podczas jednego z niewielu zjazdów i wpadnięciu przedniego koła do jamy świstaka. Dzisiaj zaczynamy oszczędzać paliwo i gotujemy głównie na ogniskach.

Mimo że jesteśmy na wysokości tylko 2600 metrów, rano budzi nas ziąb – termometr pokazuje 1 C. Ogrzewamy się przy ognisku i już ze niknącą nadzieją że cos się zmieni ruszamy przez kolejna łąkę. Nasza droga ma pewna prawidłowość – w wewnętrznych zakolach rzeki Naryn jedziemy przez łąki, a w zewnętrznych musimy wspinać się na strome zbocza. Na początek dnia prowadzimy rowery krok po kroku skalną półką około 100 metrów nad lustrem rzeki. Podłoże jest kruche i śliskie, więc przeprowadzenie rowerów zajmuje nam dużo czasu. Dalej jednak nie jest dane nam odpocząć. Przed nami wyrasta pionowa już skała i ścieżka znowu znika w silnym nurcie. Tym razem musimy sami sobie dać radę. Rozpinamy linę poręczową i po kolei przenosimy każdy bagaż z osobna. Poziom rzeki stale się podnosi i pod koniec trzygodzinnej przeprawy wody mamy już po pas. Na koniec dnia czeka nas tradycyjnie łąka, ale tym razem bagnista i podmokła. Roweru nawet nie da się prowadzić – kępy trawy maja po pół metra wysokości a po między nimi znajduje się czarne gęste błoto. Zapadamy się i brniemy dosłownie na kolanach, wyciągając rowery spomiędzy kęp. Wieczorem przy ognisku jemy ostatnie porcje. Skończyło nam się jedzenie – więc nic dziwnego że ogarnia nas wisielczy humor. Jedząc kawałki wyschniętego na pieprz chleba, z puszka rybną oraz kaszką dla dzieci wymyślamy potrawy z pokrzyw oraz świstaków.

Rano poszukiwanie w sakwach wszystkiego co nada się do uzupełnienia energii – okruszków makaronu, cukru, cukierków, ostatniego kisielu i gorącego kubka. Dzisiaj wiemy jedno – to ostatni dzień prowadzenia rowerów. Jeśli nie znajdziemy mostu na i nie dostaniemy się do widocznej już od wczoraj drogi po drugiej stronie rzeki, będziemy musieli porzucić rowery i iść dalej pieszo. Tradycyjnie zaczynamy dzień od łąki i bagna, ale kiedy zbliżamy się do stromego zbocza zza drzew wyłania się Kirgiz na koniu. Tak jak my cieszymy się niepomiernie, że go spotkaliśmy, tak on jest wielce zdziwiony naszym widokiem. Przejeżdżamy przez znajdujący się już niedaleko drewniany most i prosimy go aby pomógł nam się dostać do drogi. Niestety ta znajduje się około 300 metrów wyżej. Prowadzimy rowery początkowo wąską ścieżką po trawiastym zboczu, ale robi się tak stromo, że sakwy szorują po ziemi. Znowu musimy rozebrać wszystkie rowery z bagaży i z pomocą miejscowego transportujemy je koniem na górę. Cała ta operacja trwa prawie dwie godziny. Jesteśmy potwornie zmęczeni i głodni, ale szczęśliwi czując twardą drogę pod kołami roweru. Według zapewnień Kirgiza do najbliższej jurty mamy około 2 kilometrów. Tylko dzięki nadziei na rychły posiłek mamy siłę się poruszać, ale nie jechać. Znowu jest stromo i pomimo dobrej drogi nie jesteśmy w stanie pedałować. Pchamy. Nagle słyszymy odgłos silnika – podjeżdża „marszrutka”. Prosimy kierowcę aby sprzedał nam jakiekolwiek jedzenie – niestety nic nie ma. Kolejną zła informacją jest fakt że do jurt jest jeszcze około 8 km. Jesteśmy załamani., ale nie mamy wyjścia. Musimy jechać dalej. Droga jest bardzo ładna – biegnie po szczytach wzgórz, a w dali w głębokim kanionie widzimy Naryn. Niestety po długim zjeździe w dół i po zapowiadanych ośmiu kilometrach nic nie ma. Przed nami kolejny stromy podjazd. Razem z Agata pasujemy. Grzesiek i Asia nie chcą się zatrzymywać – mają nadzieję że za widoczną na horyzoncie przełęczą coś będzie. My jemy po cudownie odnalezionej chińskiej zupce i dopiero wtedy atakujemy podjazd – jak się okazuje w końcu ostatni tego dnia. Gdy zjeżdżamy do dwóch jurt jest zupełnie ciemno i zimno. Trafiliśmy na biednych ludzi i z trudem dostajemy kawałek lepioszki ze śmietaną. O jakimkolwiek ciepłym posiłku możemy pomarzyć.

Rano szybko się zwijamy i zgodnie z oczekiwaniem za kolejne 3 kilometry jest następna jurta. Tu posilamy się do syta chlebem ze śmietaną i konfiturami i jedziemy dalej. Tego dnia czekają nas jeszcze 3 podjazdy na przełęcze, ale w porównaniu z tym co jeszcze niedawno przeżywaliśmy to łatwizna. Na koniec czeka nas nagroda – długi, 17-sto kilometrowy zjazd do rzeki Naryn, którą z powrotem przekraczamy na drugi brzeg. Z jedną różnicą – teraz już będziemy jechać wzdłuż niej asfaltem. W pobliskim miasteczku robimy zakupy, a na nocleg rozbijamy się pod drzewami na polu. Pierwszy raz od kilku dni kolacja jest sycąca i z pełnymi brzuchami i szczęśliwi kładziemy się spać.

Dzisiaj naszym zadaniem jest dojechanie również do Narynu – ale tym razem do miasteczka o tej nazwie. Niestety od rana prześladuje nas pech. Jeszcze nie wyjechaliśmy na drogę, a Grzesiek złapał gumę, a następnie kolejną. Potem zaczepiają nas miejscowi i niby żartem chcą haracz za przejechanie. Najpierw również żartujemy, a potem ile sił w nogach uciekamy. Po trzydziestu kilometrach dojeżdżamy do Narynu. Tutaj Grzesiek dwa kolejne razy ma flaka więc dopiero późnym popołudniem znajdujemy hotel. Mamy okazję wyprać rzeczy i porządnie się umyć. Zostaje jeszcze kupienie nowy dętek na bazarze – w starych pourywały się wentyle.

Następnego dnia po iście rekordowym jak na tą wyprawę dystansie osiemdziesięciu kilometrów dojeżdżamy do rozjazdu nad jezioro Song-Kol. Kolejny dzień zajmuje nam dotarcie szutrówką na wysokość 2400 m. Ponieważ musimy wrócić tą sama drogą decydujemy się zostawić sakwy w lesie, i pół dnia wspinamy się na przełęcz 3140 m. Stąd zostaje już tylko 10 km zjazdu nad śliczne małe jezioro położone wśród trawiastych wzgórz. Tęczowe Jezioro – bo tak brzmi kirgizka nazwa jest płytkie – ma około 15-18 metrów głębokości. Od maja do września brzegi jeziora są upstrzone jest licznymi jurtami. Posilamy się w jednej z nich i o godzinie 17 w lekko siąpiącym deszczu rozpoczynamy odwrót – najpierw 14 km podjazdu na przełęcz, 13 km zjazdu po serpentynach i 30 km zjazdu drogą w całkowitych ciemnościach. Chcemy dotrzeć do wioski Kurtka, gdzie miał być mały hotelik. Niestety w ciemnościach najpierw złapaliśmy gumę, pogubiliśmy się, potem ledwo uciekliśmy podpitej grupie Kirgizów, a na koniec nie mogliśmy znaleźć noclegu. W końcu z Agata rozbiliśmy po raz ostatni już namiot obok drogi w rowie.

Rano szczęśliwie wszyscy spotykamy się w hoteliku „Shepherd’s life coordinator” i po krótkim targowaniu się wynajmujemy samochód do Kazarmanu. Tankujemy starego zdezelowanego moskwicza trzema wiadrami benzyny i ruszamy ze średnią prędkością 40 km na godzinę. Nic dziwnego – droga jest szutrowa, przed nami kilka przełęczy, a samochód trzeba co jakiś czas zatrzymywać, aby schłodzić silnik i hamulce. W Kazarmanie przesiadamy się do „marszrutki” – czyli małego wieloosobowego busika i razem z kilkoma osobami, kaczkami, workami mąki oraz setkami pobrzękujących butelek ruszamy przez góry. Jedziemy już w nocy, ale ryk silnika i przechyły samochodu świadczą że droga nie jest łatwa. Z trudem wjeżdżamy na przełęcz 3100 m, skąd już czeka nas zjazd do Dżalalabadu. W sumie dojechanie do Taszkientu w Uzbekistanie kilkoma samochodami zajmuje nam trzy dni. Tutaj jeszcze prawie tydzień zwiedzamy wspaniałe miasta: Bucharę, Chiwę oraz Samarkandę i po 38 dniach podróży wylatujemy razem z rowerami do Polski.

 

Trasa wyprawy

Cała wyprawa trwała 37 dni, a na rowerach przejechaliśmy 1028 km.

Nasza trasa pokonana na rowerach.

Galeria