Wstęp

Po udanej wyprawie rowerowej w Alpy w 1996 roku, zamarzyły mi się zimniejsze i dziksze kraje północnej Europy. Cel wyprawy był jasny: Przylądek Północny – Nordkapp zwany „Mekką rowerzystów”. Każdy kto choć trochę zakosztował wypraw rowerowych, wcześniej, czy później jedzie na ten najbardziej wysunięty na północ kraniec Europy.

Cel został ustalony, teraz zostało znalezienie towarzyszy. Po kilkumiesięcznych poszukiwaniach poprzez ogólnoświatową sieć komputerową: Internet i gazety ekipa została skompletowana; moimi partnerami zostali: Tomek Bondarewicz i Marcin Doczekalski, obaj tak jak i ja studenci Politechniki Wrocławskiej. Przygotowania do wyprawy trwają pół roku. Trzeba załatwić formalności: wizy do Rosji, patronat Politechniki, kupić dużo sprzętu, perfekcyjnie przygotować rowery i oczywiście przygotować się kondycyjnie. Wszyscy dużo jeździmy i biegamy po schodach.

Ostatecznie wyjazd zostaje ustalony na początek lipca. Pojedziemy przez Warszawę, gdzie musimy odebrać wizy rosyjskie, a potem przez Litwę, Łotwę, Estonię, Rosję, Finlandię, Norwegię i Szwecję. Powrót z Sztokholmu do Gdańska promem.

Ruszamy

8 lipca , spotykamy się przy znaku oznaczającym koniec miasta Wrocławia z Telewizją Polską. Kręcimy parę scenek dla lokalnych wiadomości – „Faktów” i o godzinie 13.00 w strugach deszczu ruszamy. Cały dzień mamy podobną pogodę. Po pokonaniu 80 km lądujemy w Ostrzeszowie gdzie łapie nas prawdziwa ulewa. Na szczęście nie było nam dane rozbijać obozu w taką pogodę – dzięki uprzejmości tamtejszego księdza mamy ciepłą kolację i suchy nocleg na parafii. Następnego dnia w Grabowie w czasie odpoczynku podchodzą do nas dzieci mówiąc że widziały nas w telewizji – rozmawiamy z nimi chwilę. Pod koniec dnia kupując wodę w Lutomiersku na kolację sprzedawca usłyszawszy, że gdzie jedziemy, robi nam zdjęcie i daje nam za darmo butelkę wody. Czujemy się podbudowanie takimi znakami sławy – jak tak dalej pójdzie to wiele nie wydamy pieniędzy na trasie ! W trakcie całej wyprawy będziemy spotykać się z różnymi reakcjami na odpowiedź o celu naszej wyprawy: od pukania się w głowę, oznaki przerażenia poprzez niekłamane zdziwienie. Tego dnia na bardzo ruchliwej trasie, w pobliżu Sochaczewe dochodzi do małej kraksy; Marcin jadący przodem zjeżdża z asfaltu, wpada w dziurę, a ja z Tomkiem o mało nie wjeżdżamy na niego. Na szczęście skutki są niegroźne: podarte spodnie i odrapania na skórze. Trzeci nocleg, jak również poprzedni przychodzi spędzić nam na dziko. Do snu usypia nas w pobliżu Stalowej Woli niesamowity koncert żabich rechotów. Następny dzień rozpoczynamy od zwiedzania dworku Chopinowskiego. Tuż przed Warszawą spotykamy pierwszych „sakwiarzy” – czyli rowerzystów, którzy tak jak i my podróżują wożąc cały swój dobytek na rowerze. Para Szwedów wyraża lekkie zdziwienie co do celu naszej podróży i życzy nam szczęścia w obowiązkowym języku podróżników – angielskim. Tego dnia załatwiamy w Warszawie ostatnia formalność – volchery rosyjskie.

Nie wierzę co prawda w przesądy ale dzień 13 lipca okazuje się dla nas pechowy i o mały włos nie dochodzi do zakończenia wyprawy. W Grajewie – niedaleko Augustowa zatrzymujemy się na obiad. Wyszukując najtańszego lokalu -czynnego w niedzielę trafiamy do piwiarni piwa i zamawiamy najtańsze danie: fasolkę po bretońsku. Oczekiwanie mocno się przedłuża – w tym czasie przysiadają się do naszego stolika miejscowi z butelkami w ręku. Przez pierwszy kwadrans trwa nawet miła pogawędka – dowiadujemy się że nasi goście mają po ok. 20 lat, są żonaci, mają dzieci i parę lat spędzili już w więzieniu. Zaczyna się nam robić trochę gorąco, jeden mocno podpity jegomość podchodzi i próbuje mnie zaczepić. Na to wstaje wcześniej poznany współbiesiadnik i … zadaje parę ciosów obcemu. Dziękujemy mu za obronę, czując jednak jak pętla zaciska się nam coraz bardziej na szyi. Kelnerka przynosi fasolkę, a nasz obrońca zaczyna się coraz bardziej natarczywie domagać od Marcina pieniędzy na piwo. Marcin uparcie odmawia – i to był duży błąd, nasi dotychczasowi „przyjaciele” staja się coraz bardziej agresywni. Tomek daje znać że czas uciekać. Zostawiamy ledwie tkniętą fasolkę i idziemy po rowery. Miejscowi blokują nam drogę, ciągle domagając się od Marcina pieniędzy na piwo, ten jednak uparcie odmawia. Zaczyna się szarpanina. Daję najbardziej agresywnemu 2 zł i próbuję załagodzić konflikt, aby wyjść z całej sytuacji z najmniejszymi stratami. Tracimy jeszcze dwie paczki ciastek i zmykamy ile sił w nogach. Do strat doliczamy jeszcze podartą w czasie szarpaniny sakwę Tomka. Na domiar złego za miastem łapie nas deszcz. Nocleg spędzamy na kempingu w Augustowie.

Nazajutrz dowiadujemy się od sąsiadów że Wrocław jest zalany. Zelektryzowani tą wiadomością rzucamy się do najbliższego kiosku aby kupić „GW” i z niedowierzaniem czytamy o tragedii. Przez cały dzień próbujemy dodzwonić się do rodziny i znajomych – zostawiamy wiadomość, że jedziemy dalej.

Litwa

Na Litwę wjeżdżamy z duszą na ramieniu; na granicy strażnik pyta się przełożonych czy można nas wpuścić – nie widział on jeszcze żeby ktoś tą granicę przekroczył na rowerze. Natomiast celnik litewski po otrzymaniu odpowiedzi o cel podróży – oddał nam paszporty pytając się tylko: „Zwariowali ?” Dodatkowo cała patrząca na nas kolejka – w większości „laweciarze” – nie dodają nam otuchy.
Następnego dnia jesteśmy w Kownie – dawnej stolicy Litwy, obecnie sercu i duszy tego kraju. Zwiedzamy masywny prawosławny kościół św. Michała Archanioła (wewnątrz trwa remont), gotycko-renesansową Kowieńską Archikatedrę i Muzeum Diabła, które posiada w swych zbiorach kolekcję 2 tysięcy wyobrażeń czarta z różnych części świata. Wieczorem przechadzamy się brukowanymi uliczkami z niskimi trzy, czteropiętrowymi kamieniczkami. Nocleg spędzamy w lokalu Związku Polaków na Litwie dzięki uprzejmości pani Howańskiej. Przy okazji dowiadujemy się że 7% ludności Litwy to Polacy, którzy nie zawsze są traktowani jako równorzędni mieszkańcy.

Łotwa

Dziesiątego dnia wyprawy po przekroczeniu granicy Litewsko-Łotewskiej Tomek z dużą prędkością wpada tylnym kołem w dziurę w jezdni. W efekcie koło jest bardzo zdecentrowane. Na szczęście w pobliżu jest zakład samochodowy i przy pomocy młotka i klucza do szprych reperujemy pierwsze poważniejsze uszkodzenie. W następnej odwiedzanej przez nas stolicy: Rydze przekonujemy się nie po raz pierwszy o rowerowej solidarności. Nie zdążyliśmy na dobre przyjrzeć się planowi miasta, a już podjechał do nas rowerzysta pytając się dokąd nas popilotować.

W całym mieście ludzi można podzielić na dwie kategorie: miejscowych biznesmenów z bez przerwy terkoczącymi telefonami komórkowymi i turystów z aparatami fotograficznymi. Patrząc na piękną dopiero co odnowioną zabudowę Starego Miasta, dobrze ubranych ludzi i dobre zachodnie samochody nie można się oprzeć wrażeniu że Łotwa dawno już wyszła z kryzysu.

Nocleg pierwszy raz w ciągu tej wyprawy spędzamy „na gospodarza”. Rosjanin z żoną – Łotyszką okazują się bardzo gościnni i nie tylko pozwalają nam rozbić namiot na terenie swojego domku letniskowego za miastem, ale również częstują nas kolacją i rano śniadaniem.

Estonia

Ze wszystkich krajów nadbałtyckich Estonia miała być najbardziejziej cywilizowana i nowoczesna. Pierwsze zetknięcie z tym krajem było jednak bardzo niegościnne – po przekroczeniu granicy, przez 25 km ciągnęły się jedynie lasy i pola. Po drodze nie było żadnego sklepu, ani baru nie mówiąc już o banku, w którym można by wymienić walutę. Pierwsze więc wrażenie: kraj dziki i słaba zaludniony. Spodziewaliśmy się także lepszych dróg niż na Litwie i Łotwie. Rzeczywistość była jednak dla nas rowerzystów niemiła: droga była, owszem bez większych dziur, za to asfalt był bardzo chropowaty i gruboziarnisty. Po takiej drodze jechało się jak pod górę. Pierwszy nocleg w Estonii okazał się także pierwszym zetknięciem się z plagami komarów i muszek. Te nieprzyjemne owady nie dość że „dziurawiły” nam ręce i nogi, ale podczas jedzenia wdzierały się nawet do ust., nosa i uszu! Przyszedł więc czas na wypróbowanie mojego pomysłu obrony przed owadami. Na rowerowy kask założony na głowę, narzucałem kawałek moskitery (firankę), a wolne końce wkładałem za kołnierz bluzy. Wynalazek sprawdził się doskonale, posiadał jedną jednak wadę: nie można było w nim jeść (ale można pić!)

Następną odwiedzaną przez nas stolicą jest piękny, średniowieczny Tallinn. Znajdujemy klasztor Dominikanów, o którym dowiedzieliśmy się kiedyś z telewizji że przebywają tu polscy bracia. Dzięki nim mamy tu dwa noclegi. Cały następny dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta. W wąskich uliczkach starego miasta czas zatrzymał się w średniowieczu. Miasto to może poszczycić się najstarszym ratuszem w Europie z XIV wieku. Cała starówka otoczona jest murami obronnymi z basztami. Wieczorem, gdy mrok wąskich, brukowanych kamieniami uliczek rozświetlają jedynie gazowe latarnie złudzenie cofnięcie pryska dopiero, gdy zza zakrętu wyjeżdża Mercedes lub BMW. Patrząc na Estonię przez pryzmat samochodów nie można się pozbyć wrażenia że jest to bogaty kraj, bogatszy niż Polska. W Tallinie królują najnowsze modele znanych marek. Wołg, Ład czy Moskwiczów w stolicy nie uświadczy się. Jedynie na prowincji widać jak ten kraj jest silnie rozwarstwiony – w wielu wsiach sklepy wyglądają jeszcze jak za najlepszych czasów realnego socjalizmu, po polach jeżdżą traktory, których miejsce jest w muzeum, a wiele ludzi prowadzi ręcznie prace polowe.

Rosja

Nie powinno chyba nikogo dziwić że granicę Estońsko-Rosyjską pokonywaliśmy z pewnym niepokojem. Same formalności trwały około godziny. Celnicy rosyjscy mieli zastrzeżenia do mojego paszportu. Po przejściu bramek z wykrywaczami metalu wjechaliśmy do Iwanogrodu. Pierwsze rzecz jaka się nam rzuciła w oczy to samochody: odwrotnie niż w państwach nadbałtyckich – same Łady, Moskwicze, Czajki i Wołgi – marki, których poprzednio było najmniej. Generalnie droga do Sankt-Petersburga jest złej jakości – pełno dziur i pęknięć. Mijane sklepy przypominały o nie tak dawnym panującym tu komunizmie – brudne szyby, odrapane ściany z odłażącą farbą. W sklepach tych można było kupić np. ciastka z gratisowym, żywym karaluchem ! Kierowcy rosyjscy w większości wyprzedzali nas w bezpiecznej odległości, tylko niektórzy trąbili i spychali nas do rowu. Przydrożne stacje benzynowe najbardziej chyba obrazują stan motoryzacji w tej części Rosji – niektóre dystrybutory z lat chyba 50 były wskazówkowe. O żadnych toaletach oczywiście nie było mowy. Jedyna dobrą dla nas stroną takiego stanu rzeczy było brak olbrzymich tirów, jedynie klekoczące, warczące i dymiące ciężarówki sprzed 30 lat. Tablice informacyjne które równie często kierowały na Sankt-Petersburg jak i na Leningrad, potrafiły w jednym miejscu pokazywać że zostało jeszcze 60 km, żeby za dwa kilometry pokazać że jest 66 km. Inną osobliwością były znaki informacyjne pokazujące że do najbliższej stacji benzynowej zostało jeszcze 45 km, lub do najbliższego warsztatu … 70 km. W mijanych wsiach widać było nienajlepszy status majątkowy przeciętnego Rosjanina – starzy ludzie koszący trawę i zbierający ziemniaki w polu, brudne dzieci biegające boso i dużo babuszek sprzedających przy drodze mleko, biały ser, śmietanę i ziemniaki.

Zgodnie z założeniem dystans od granicy do Sankt Petersburga pokonaliśmy w jeden dzień – bardzo długi dzień. Wszystkim jechało się źle, na domiar złego Tomkowi pękł wspornik siodełka przez co tracimy sporo czasu na jego naprawę. Jednak gdy na 130 -tym kilometrze ujrzeliśmy tablicę „Sankt-Petersburg” a za nią wielki neon „Leningrad” wstąpiły w nas nowe siły, które pozwoliły przejechać jeszcze 35 km przez potworne blokowiska.

Cały następny dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta. Poza standardowymi miejscami takimi jak Ermitaż, Newskij Prospekt, Twierdza Pietropawłowska, Sobór Isaakijewski i Admiralicja szukaliśmy ducha Komunizmu. Nie zawiedliśmy się: w mieście zostało jeszcze sporo pomników, tablic pamiątkowych i obrazów Lenina, Marksa i Engelsa. W samym mieście widoczne są zachodzące w Rosji zmiany gospodarcze. Sklepy są tak samo dobrze zaopatrzone jak w Polsce, zabytki są odrestaurowywane, a na ulicach prowadzonych jest wiele remontów. Wszystko to przyciąga turystów z całego świata, których widać tu wiele. Rosjanie w miastach jeżdżą fatalnie. Mogę to powiedzieć na podstawie obserwacji tego miasta jak i Moskwy, w której byłem wcześniej. Przede wszystkim pieszy nie ma co liczyć że będąc już nawet na pasach jakiś rosyjski samochód zatrzyma się. Musi on nawet uważać gdy ma zielone światło. Rowerzyści, których w Petersburgu nie widać, nie mają praktycznie żadnych praw.
Na granicy Rosyjsko-Fińskiej żołnierze rosyjscy kazali nam prześwietlić filmy, bo fotografowaliśmy drogowskaz – obiekt strategiczny. W moim aparacie skończył się akurat film, więc uniknąłem tego, ale Tomek musiał otworzyć aparat i stracił parę klatek.

Finlandia

Po trzech tygodniach jazdy i zrobieniu 2000 km dotarliśmy wreszcie do cywilizowanej części Europy – Finlandii. Od teraz nie obawialiśmy się o rowery, które zostawialiśmy wszędzie nie przypięte, nie baliśmy się rozbijać namiotu 5 metrów od szosy oraz bezstresowo jechaliśmy po szosie – samochody wyprzedzały nas w dużej odległości, a szosy były bardzo szerokie. Finlandia jest rajem dla rowerzystów – na szosach jest mały ruch, nie ma olbrzymich TIR-ów, dookoła ciągną się jedynie lasy i jeziora. Ze znalezieniem noclegu nie ma problemu – w każdej chwili można skręcić w jakąś polną drogę, a miejsce na namiot wśród karłowatych lasów nad jeziorami jest nieograniczone. Przez cały następny tydzień krajobraz był ciągle taki sam: lasy, jeziora, lasy, jeziora, … Po drodze małe wioski i miasteczka, w których – co charakterystyczne – zawsze były ścieżki rowerowe.
Jedynym większym miastem w tej części Finlandii jest Rovaniemi – stolica Św. Mikołaja. Spędziliśmy tam dwa dni, zwiedzając wspaniałe muzeum Artikum. Pokazywało ono historię pierwszych mieszkańców północnej Skandynawii: Lapończyków, oraz uważanego za ich stolicę miasta Rovaniemi. W schłodzonych salach przedstawiona była flora i fauna Arktyki i północnej Europy. W muzeum jest dużo komputerów multimedialnych na których można prześledzić np. pewne procesy charakterystyczne dla tej części świata. Filmy dokumentalne są wyświetlane na monitorach, a przeźrocza na ekranach lub wprost na ścianie. Niektóre tablice są interaktywne: zwiedzający musi coś nacisnąć lub przesunąć aby otrzymać żądaną informację. Na mnie duże wrażenie zrobiła gablota z wypchanymi charakterystycznymi dla Arktyki zwierzętami – dzięki przyciskom można było usłyszeć bardzo realne dźwięki jakie wydają.

Osiem kilometrów na północ za miastem przebiega Koło Polarne. Miejsce to jest oczywiście centrum turystycznym, w którym można wszystko kupić co się kojarzy z Mikołajem, Arktyką lub Finlandia: począwszy od rogowych otwieraczy do butelek, poprzez drewniane telefony komórkowe, wieszaki, sztućce, skończywszy na mielonkach z renifera. Za odpowiednią opłatą można sobie zrobić zdjęcie z Mikołajem, krasnoludki są na szczęście bezpłatne. Podczas fotografowania się pod tablicą wyznaczającą Koło, niemieccy turyści dowiedziawszy się skąd i dokąd jedziemy, dają nam szampana i robią nam zbiorowe zdjęcia. W miejscu tym spędzamy łącznie 3 godziny – spotykamy jeszcze Polaków, Rosjan podróżujących na Ukrainach i Finów – tez rowerzystów.

Jadąc przez Finlandię co rusz spotykamy się z odznakami sympatii. Zaraz po przekroczeniu granicy, w pewnym barze właścicielka nie dość że pozwala nam zjeść nasze śniadanie to daje nam za darmo kawę i ciastka. Znowu gdzie indziej musieliśmy zapłacić za korzystanie na kempingu z kuchni, ale gdy właściciel porozmawiał z nami na temat naszej trasy, oddał nam pieniądze. Takie drobne gesty bardzo nas cieszą
Za Kołem Polarnym wjeżdżamy na Autostradę Arktyczną – wspaniałą i jedyną drogę łączącą Rovaniemi z Przylądkiem Północnym. Droga jest niesamowita – kompletna dzicz, jedno z najbardziej odludnych mjejsc w Europie. Samochody rzadko nas mijają, najbliższe siedziby ludzkie są nawet w odległości 40 km. Przez następne pięć dni mamy typowo skandynawską pogodę, czyli bardzo zmienną – raz deszcz, raz ulewa, chwila przerwy i znowu deszcz. Temperatura po raz pierwszy spadała w dzień poniżej 10 stopni. Wieczorem jest ok. 5°, wkładamy czapki i rękawiczki.

Norwegia

Na granicy Fińsko-Norweskiej zaczynają się coraz wyższe wzniesienie: do 400 m n.p.m. Pod koniec 36 dnia wyprawy, kiedy do celu zostało tylko 100 km spotykamy japończyka, który jedzie dookoła świata. Ruszył on dwa lata temu z Japonii, przejechał obie Ameryki i ma na koncie 32 tys. kilometrów. Dalej zamierza jechać przez Europę, Afrykę i Azję – liczy że w trzy lata dotrze do domu. Jedziemy razem parędziesiąt kilometrów i rozbijamy się na ostatnim przed celem biwaku. Decydujący dzień wyprawy rozpoczynamy o 8.00 Japończyk zwija się szybciej, my ruszamy o 10.00. Spokojnie jedziemy wzdłuż wybrzeża, po lewej stronie mamy skały, po prawej kryształowo czyste Morze Barentsa. Po drodze spotykamy ekipę Telewizji Polskiej. Po wymianie wrażeń z ostatnich dni, proponują nam nagranie dla programu dla dzieci: 5-10-15. W zamian dostajemy tak dla nas cenne jedzenie: musli, kiełbasę, nugat, mleko i serki. Dalsza droga jest wspaniała – stada reniferów, trawa, porosty, kamienie i morze, żadnego drzewa, rzadko przejeżdżające samochody.

Po przeprawie promowej na wyspę Mageroya jemy kanapki i przygotowujemy się psychicznie od ostatniego 35-cio kilometrowego, najtrudniejszego etapu wyprawy. Ostatnie 2 i pół godziny to jazda w nieustającym deszczu. Trasa jest iście alpejska, dziesięcio-procentowe podjazdy, zjazdy i znowu podjazdy. Pod koniec, kiedy już wydaje się że zostało 2 kilometry do celu, droga zjeżdża w dół, a ostatni kilometr to mozolna wspinaczka na płaskowyż, który leży na wysokości 307 m n.p.m. Jest ! jest ! Po 37 dniach i pokonaniu 3600 km Nordkapp został zdobyty!

W nagrodę mamy wspaniały zachód słońca, zachód dokładnie na północy.

Przez najbliższe trzy dni siedzimy tu zafascynowani krajobrazami i ludźmi – oprócz nas jest tu nasz Japończyk, dwoje Niemców, Czech, wszyscy oczywiście na rowerach i Basia – niezwykła autostopowiczka z Katowic.

   

Knivskieloden Wszyscy siedzimy w ciepłym i przytulnym Centrum Turystycznym (na zewnątrz temperatura oscyluje w granicach 0°-5° C) i rozmawiamy głównie po angielsku o przeżytych przygodach i planach na przyszłość. Drugiego dnia w trójkę idziemy na faktycznie najbardziej wysunięty na północ przylądek Europy – Knivskieloden. Nordkapp, wbrew temu co reklamują, leży o półtora kilometra dalej od Bieguna. Cała wycieczka trwa 9 godzin, w czasie których idąc na przełaj po górach przypominających nasze Tatry zdobywamy zupełnie nieuczęszczany i nieefektowny przylądek.
Mimo że wydaje nam się iż w Centrum są tłumy, połowa sierpnia to końcówka sezonu. Odpływamy jednym z ostatnich promów kursujących wg letniego rozkładu. Jesień jest coraz bardziej widoczna – z drzew spadają pożółkłe liście, coraz częściej pada deszcz, a temperatura w pełnym słońcu wynosi 15° C. Powrót przez północną Norwegię i Szwecję to ciągłe zmaganie się z górami (do 500 m n.p.m.), wiatrem i deszczem. W czasie powrotu spotykamy drugą Wrcoławską wyprawę na Przylądek Północny.

Szwecja

Po dotarciu do Zatoki Botnickiej jedziemy cały czas wzdłuż morza. Pewnego dnia, kiedy jechaliśmy drogą ekspresową, zostaliśmy zatrzymani przez policjantów. Okazało się że szwedzcy kierowcy dzwonili ze swoich telefonów komórkowych i skarżyli na nas, że jedziemy drogą tylko dla samochodów. Takie zachowanie jest bardzo charakterystyczne dla skandynawów – w szkołach nie istnieje coś takiego jak podpowiadanie, a ludzie często na siebie donoszą. Po drodze zwiedzamy jeszcze Upsalę i Sztokcholm gdzie wsiadamy na prom i wracamy do ojczyzny.

Statystyka wyprawy rowerowej na Nordkapp

  • wyprawa trwała 60 dni,
  • pokonaliśmy 5600 km,
  • trzy dni były bez jazdy,
  • średnio dziennie jechaliśmy 98 km,
  • najdłuższy dzienny etap wynosił 175 km.